geopolityka • gospodarka • społeczeństwo • kultura • historia • Białoruś • Estonia • Litwa • Łotwa • Mołdawia • Obwód Królewiecki • Ukraina • Trójmorze • Trójkąt Lubelski

Opinie Komentarze Analizy

Zdjęcie: Telegram

Biały łabędź

Michał Mistewicz

20-08-2024 09:30


Jeszcze mamy lato, zacznę więc od nieco bardziej luźnego tematu. Rukiew wodna (Nasturtium officinale) - czy znacie Państwo taką roślinę? Liście i młode pędy są jadalne. W naszym kraju jej wartości kulinarne nie są szerzej znane, bardziej zwraca się uwagę na jej znaczenie lecznicze, zupełnie inaczej się to ma w krajach na zachód od Łaby (limes saxonicus). Być może wynika to z tego, że w naszym kraju ta roślina występuje rzadko, m.in. w zachodniej Wielkopolsce. Ceniona była szczególnie na stołach Rzymian i tę tradycję, jak wiele innych, upadające imperium przekazało krajom kultury romańskiej: Francji, Hiszpanii, Włochom, a także Wielkiej Brytanii. Tradycja ta wciąż żywa jest do dzisiaj. Dla przykładu w czasie przyjęcia z okazji wesela księcia Williama i księżnej Catherine w pałacu Buckingham w 2011 roku, podano tarty ze szparagami i rukwią wodną.

W Polsce roślina znana jest również pod nazwą "rzeżucha wodna", natomiast na Białorusi jako "nasturcja lecznicza" lub "rzeżucha lekarska". Białoruś jest istotna, gdyż tutaj roślina ta łączy się z postacią Jeana-Emmanuela Giliberta, francuskiego botanika rodem z Lyonu, którego do Rzeczpospolitej zaprosił w 1775 roku król Stanisław August Poniatowski, „najbardziej wykształcony i najbardziej nieszczęśliwy z monarchów Europy”, jak później napisał Francuz.

Król powierzył naukowcowi zadanie - utworzenie szkoły medycznej i ogrodu botanicznego w Grodnie. Gilibert przystąpił do zadania, a z biegiem czasu zaprzyjaźnił się z królem do tego stopnia, że Stanisław August trzymał do chrztu syna botanika - Stanisława - w 1780 roku. Dwa lata później, Gilibert, który równocześnie zajmował się badaniem flory i w mniejszym stopniu fauny Grodzieńszczyzny i całej Litwy, jako Francuz z zaskoczeniem dostrzegł koło Grodna znaną sobie dobrze roślinę: rukiew wodną, co opisał m.in. w dziele  „Flora Lithuanica inchoata...” czy „Exercitia Phytologica”, gdzie podał blisko 700 gatunków roślin z obszaru Litwy. Dla dalszego komentarza ważna jest informacja, że było to ostatnie odnotowanie obecności tej rośliny na terenie dzisiejszej Białorusi. Tak więc wraz z upadkiem Rzeczypospolitej, w tym aktem abdykacji podpisanym przez króla w Grodnie w 1795 roku, również zniknęła roślina, która odtąd była uznawana za wymarłą.

Notabene Gilibert, już we Francji do końca życia pozostał przyjacielem Rzeczypospolitej, a dzisiaj jego imię noszą ulice, natomiast w Grodnie ma swój pomnik. Wróćmy do współczesności. Kilkanaście dni temu, białoruskie media opozycyjne podały informację, że naukowcy Instytutu Botaniki Doświadczalnej im. Kuprewycza Narodowej Akademii Nauk Białorusi w trakcie przeprowadzanych badań w obwodzie grodzieńskim odkryli znów stanowisko Nasturtium officinale. Ważny jest kontekst, z jakim podały ten fakt białoruskie media opozycji demokratycznej: "Na Białorusi odkryto roślinę, którą ostatnio odnotowano w I Rzeczypospolitej". Takimi drogami biegną myśli współczesnych potomków dawnej Rzeczypospolitej.

Zwróciłem Państwa uwagę na tę historię z jeszcze jednego powodu. Przez ostatnie lata, miesiące i dni, w ten czy inny sposób, wypatrujemy "czarnego łabędzia", który niczym cień niepokoju przewija się przez komentarze, analizy, debaty. Nie zwracamy uwagi na możliwość wystąpienia "białego łabędzia", pozytywnego wydarzenia, który również może wydarzyć się nieoczekiwanie. Czy takim "białym łabędziem" może być powrót wymarłej rośliny? Zapewne nie, nawet trudno byłoby go zaliczyć do gatunku omenu, zwłaszcza, że jak zwracają na to uwagę naukowcy, jeszcze trwają badania owej rukwi, czy nie jest przypadkiem roślinnym migrantem z Polski. W takim przypadku nie zdziwiłbym się gdyby roślinę czekało sądowne skazanie na wykarczowanie przez służby reżimu Łukaszenki.

Do gatunku "białych łabędzi" zaliczyłbym odzyskanie niepodległości przez nasz kraj i państwa całego regionu po I wojnie światowej. Był to proces, który także działał samorzutnie, dzięki zachowanej samoświadomości społeczeństw. O takiej białoruskiej świadomości w minionym tygodniu mówi artykuł o hr. Emilii Plater, która znów jest wspólnym łącznikiem między narodami regionu: ze względu na kurlandzkie pochodzenie rodziny Łotwę, Litwę, Białoruś i Polskę. "Białoruskie władze i propagandyści robią wszystko, aby Białorusini nie znali swojej historii: przepisują podręczniki w szkołach, tworzą pseudohistoryczne podręczniki opracowane przez ideologów i atakują bohaterów narodowych za pośrednictwem kontrolowanych mediów. Starają się udowodnić, że nasza historia rzekomo zaczyna się od ZSRR, niepodległość zawdzięczamy Łukaszence, a nasz kraj jest częścią „rosyjskiego świata”. W rzeczywistości Białoruś jest częścią wielkiej europejskiej rodziny i jest nią od bardzo dawna. W naszym projekcie „Wspólna historia” opowiemy o ludziach i zjawiskach, które przez wiele lat łączyły Białoruś z Ukrainą, Polską, Litwą i Łotwą i które zjednoczyły nasze kraje w walce o demokrację i wolność." - czytamy w przypisie artykułu.

Brakuje mi takiego podejścia w polskich mediach, najczęściej przepełnionych pewnym cynizmem i gorzkim posmakiem zawiści. "Biały łabędź" w moim pojęciu wymyka się także logice polityków, analityków i ekspertów, jest zwykle ciągiem błahostek, których znaczenie jest marginalne lub nie ma go wcale, tymczasem proces toczy się cały czas niezauważalnie. Dla przykładu na Ukrainie młodzi Ukraińcy potrafią rozważać znaczenie istnienia Rzeczpospolitej Obojga Narodów - aby tego wysłuchać, zapraszam do najbliższego wydania "Piątkowego Nasłuchu".

Przyznaję, że romantyzm porywa za serca, jednak bieżące wydarzenia sprowadzają na ziemię. Miniony tydzień przyniósł powracającą jak fala Bałtyku, niemiecką wersję wydarzeń wokół zniszczenia gazociągów "Nord Stream". Pomijam teraz wypowiedzi różnych maści polityków niemieckich, których chór wpisuje się w zbliżającą się kampanię wyborczą w Niemczech. Mam jednak przy tym uzasadnione pytanie, dlaczego od początku, nikt z tzw. dziennikarzy śledczych nie zadał sobie trudu odpowiedzi na podstawowe pytania z rodzaju modus operandi? W mojej ocenie dowodzi to, że większość tych rzekomych "śledztw", było niczym więcej jak opracowaniem materiałów przygotowanych gdzie indziej i przez kogoś innego.

Co mam na myśli? We wrześniu 2023 roku na dawnym Twitterze napisałem te słowa: "A gdyby ktoś wcześniej zapytał, jak to możliwe, że na jachcie typu Bavaria 50s (kto pływał to wie), załadowano tyle osób plus nietypowy sprzęt nurkowy + X ton materiałów [wybuchowych - przypomnę, że wg wstępnych ocen specjalistów do przeprowadzenia jednej takiej eksplozji, a było ich cztery, potrzeba było co najmniej mocy 500 kg TNT - red.]...i to przewieźć przez ileś kontroli. Jak dla mnie trzeba trochę wyobraźni.". Ze względu na ograniczenia liczby znaków nie dodałem jeszcze jednego istotnego warunku, gdyż wskutek ówczesnego silnego zafalowania Bałtyku, jachty tej wielkości ciężko pracują na fali, co ma znaczenie dla bezpieczeństwa nurkowania, o czym zresztą poniżej.

Odpowiedź na to pytanie podał wczoraj Grzegorz Kuczyński. "Niemieccy dziennikarze przeprowadzili eksperyment w sprawie rzekomego wysadzenia gazociągów Nord Stream i Nord Stream 2 przez ukraińskich nurków. Wynajęli ten sam jacht, którym mieli płynąć „sabotażyści”, zatrudnili grupę nurków. Popłynęli w rejon, gdzie doszło do eksplozji na biegnących dnem Bałtyku rurach.(...) Jakie wnioski przyniósł ten eksperyment? W ocenie kapitana załogi i nurków zaangażowanych w dochodzenie, jacht Andromeda nie nadawał się do takiej misji. I to z kilku powodów: jacht jest słabo przystosowany do nurkowania, kilka elementów elektrycznych było uszkodzonych, a jacht nie poruszał się dobrze na falach, platforma, której nurkowie potrzebowali do wsiadania i wysiadania z jachtu, była nieodpowiednia, platforma porusza się w górę i w dół na wzburzonym morzu, uderzając o fale, nurek próbujący wrócić na łódź mógł zostać uderzony w głowę przez platformę, co skutkowałoby poważnymi obrażeniami". Oczywiście niemiecka dziennikarka musiała dodać na koniec "żelazny" argument skądinąd w znanym sensie "to nie my": "Jednak właśnie dlatego sabotażyści mogli z niego [jachtu] skorzystać". Równie dobrze mogli wynająć rower wodny. Zauważę, że w artykule nie podano sposobu wwiezienia do kraju, a następnie do portu i przeniesienia na jacht raczej pokaźnej ilości materiałów wybuchowych. Ale to są tylko szczegóły.

Rzecz w tym, że miniony tydzień niemiecka polityka przyniosła dla Ukrainy dwie bardzo niepokojące informacje, fakty, a nie teorie. Proszę zauważyć, moment w którym się owe fakty dzieją. Ukraina rozpoczęła z sukcesem operację kurską, Rosjanie wyraźnie sobie nie radzą. To czy operacja ta okaże się rodzajem "białego łabędzia" trwającej wojny, jeszcze nie wiemy, gdyż niestety równocześnie trwają rosyjskie postępy w Donbasie. Natomiast co się dzieje na Zachodzie? Najpierw pojawiają się informacje o poszukiwanym przez niemiecką prokuraturę obywatelu Ukrainy ws. zniszczeń Nord Stream, a następnie - jak na zamówienie - artykuły w prasie amerykańskiej, ochoczo podanych dalej przez media europejskie.

Co było do przewidzenia, Rosjanie korzystają na tych doniesieniach i składają oficjalną skargę. Rzecznik niemieckiego MSZ odrzucił jej treść. „Jesteśmy w kontakcie z władzami rosyjskimi” – powiedział, nie wchodząc w szczegóły. "To hańba dla Niemiec, że po prostu milcząco akceptują to, że zostały pozbawione długoterminowych dostaw energii, a tym samym dobrobytu gospodarczego, który był kluczem do ich rozwoju przez wiele, wiele dziesięcioleci, w postaci stabilnych i rozsądnie wycenionych dostaw rosyjskiego gazu" - oczywiście swoje propagandowe "trzy grosze" dodał Ławrow.

Gdyby było tego mało, to także w tych dniach kilka niemieckich mediów podało, że Niemcy w celu wprowadzenia programu zaoszczędzenia pieniędzy zamrażają dodatkowe płatności na rzecz Ukrainy na rok 2025. Koincydencja? Możliwe - ale tego typu wiadomości nie pojawiają się zwykle przypadkowo, zwłaszcza, że ich kontekst jest jasny. Aby po raz kolejny zamydlić efekt medialny rozlanego mleka, rzecznik niemieckiego ministerstwa finansów zaprzeczył doniesieniom FAZ, oraz dodał, że "Niemcy i ich partnerzy z G7 intensywnie pracują nad planem udzielenia Ukrainie pożyczek na wsparcie wojskowe, finansowanych z wpływów z zamrożonych rosyjskich aktywów". Warto zauważyć, iż to nic nowego bo G7 pracuje nad tym od miesięcy. Nawet niemieckie media zauważyły, że coś jednak się nie zgadza.

"Plany niemieckiego rządu przewidują, że wsparcie dla Ukrainy już nie będzie finansowane z budżetu federalnego, ale z nowej międzynarodowej puli o wartości 50 miliardów euro, która zostanie również zasilona odsetkami od zamrożonych aktywów. Wiele na to wskazuje, ale jeszcze nie wiadomo, czy faktycznie tak się stanie"(...) Thorsten Frei, sekretarz parlamentarny grupy CDU/CSU, określił plany udzielenia Ukrainie większego wsparcia w przyszłości za pomocą odsetek z zamrożonych rosyjskich aktywów państwowych jako słuszne, ale zastrzegł: „Nikt nie wie, czy, kiedy i ile pieniędzy może być faktycznie dostępnych.” Polityk CDU powiedział gazetom Grupy Medialnej Funke, że nikt w rządzie nie wie, kiedy międzynarodowe negocjacje w tej sprawie mogą zostać zakończone." - czytamy we wczorajszym artykule DW.

Doniesienia o niemieckich oszczędnościach nie dotyczą tylko Ukrainy. Wspomnieć należy epopeję niemieckiej brygady na Litwie, przy czym Litwini już wcześniej szybko wyciągnęli wnioski, stąd nagłośniona medialnie wczoraj uroczystość złożenia kamienia węgielnego pod budowę bazy dla niemieckich żołnierzy w Rudnikach. Niemniej jednak Litwini zwracają uwagę, że takie doniesienia to złe sygnały dla regionu. Z czego warto wyciągnąć wnioski.

Na sam koniec dodam od siebie rzecz smutną, która niestety umknęła wielu polskim mediom. Być może wynika to z tego, iż sami, jako społeczeństwo nie wiemy, jak podchodzić do losu polskich ochotników walczących na Ukrainie. Warto aby władze kraju dostrzegły te delikatne acz ważne niuanse.

Zgodnie z ostatnią wolą, we Lwowie na Polu Marsowym, przyległym do Cmentarza Łyczakowskiego, pochowano Przemysława Rasiewicza-Kuczyńskiego. Polak o białoruskich korzeniach od września 2022 roku walczył w składzie pułku im. Konstantego Kalinowskiego. Polski ochotnik zginął 6 sierpnia 2024 podczas wykonywania zadania bojowego. Przemysław Rasiewicz-Kuczyński urodził się o wychował w Gdyni. Jest kolejnym wspólnym kamieniem ducha Rzeczpospolitej rzuconym na szaniec wschodni .


opr. wł.
Jeżeli chcecie Państwo wesprzeć naszą pracę, zapraszamy do skorzystania z odnośnika:

Informacje

Media społecznościowe:
wykop.pl
Twitter
Facebook
redakcja [[]] czaswschodni.pl
©czaswschodni.pl 2021 - 2024