Zdjęcie: Biblioteka Śląska
20-12-2022 09:30
"Rosja żąda Wilna, Białegostoku, Lwowa. Brześcia Litewskiego i Przemyśla. Nie uznaje już dziś mieszkańców tych ziem za obywateli Rzeczypospolitej Polskiej. Ale to nie wszystko. Nawet w czasie wojny z Niemcami Stalin występuje w roli kandydata na sojusznika z przyszłymi Niemcami. W swej mowie z 6 listopada ub.r. powiedział przecież wyraźnie, że nie myśli ani o zniszczeniu Niemiec, ani nawet o rozbrojeniu Niemiec. Walczy nie z Niemcami, ale tylko i wyłącznie z hitlerowskimi Niemcami. W czasie toczącej się wojny nie należy prorokować co się stanie. Nie wiemy więc jaki zapanuje w Niemczech system po obaleniu Hitlera. Wiemy natomiast, że Stalin życzy sobie sojuszu Rosji z tym pohitlerowskim państwem niemieckim. Wyobraźmy więc sobie, że Rosja otrzyma Wilno i Lwów i będzie miała sojusz z Berlinem. Jakaż wówczas będzie sytuacja owego państewka polskiego, położonego pomiędzy dwoma zaprzyjaźnionymi z sobą potęgami, pozbawionego połowy swego terytorium. Czy nie czeka nas wówczas los powiększenia ilości republik sowieckich." - tak pisał w marcu 1943 roku Stanisław Mackiewicz postulując wówczas sojusz z Węgrami i Rumunią.
Miniony tydzień znów dostarczył poza emocjami piłkarskimi, emocje innego rodzaju, które znów powodują, że należy pochylić się nad pewnymi wątkami, odległymi tematycznie, jednak bliskimi w płaszczyźnie zrozumienia istoty toczącej się wojny. Zacznijmy od nagłośnionego już wywiadu przeprowadzonego przez dziennikarzy „Sueddeutsche Zeitung” z kanclerzem Scholzem. Nie trzeba tutaj powtarzać, że nie ma po tych słowach nawet cienia wątpliwości, jakie są dążenia także niemieckiego rządu i dyplomacji, o czym zresztą za chwilę. Tutaj należy się jedno wyjaśnienie, które ujawnia tło samego stylu wypowiedzi kanclerza. Tydzień wcześniej ten sam dziennik w ostrych słowach skrytykował politykę niemieckiego rządu: „W Berlinie, a może mówiąc dokładniej w Urzędzie Kanclerskim, nikt zdaje się nie rozumieć (albo nie chce rozumieć), jak wielkie szkody wyrządzają, podejmowane na własną rękę i sugerujące czasem upartość, decyzje Olafa Scholza” – napisał wówczas komentator gazety.
"Ważne jest to, że nie pozwalamy na zerwanie rozmów z Rosją mimo dużych różnic zdań. Jeśli nie będziemy rozmawiać, to prawdopodobieństwo zakończenia wojny przez Rosję będzie jeszcze mniejsze. (...) Naszym celem jest, aby Rosja zakończyła swoją agresję, a Ukraina obroniła swoją integralność. Aby to osiągnąć, konieczna będzie rozmowa. Nie wiadomo, czy stanie się to przez telefon, łącze wideo czy przy długim stole. W dłuższej perspektywie widać wyraźnie, że Rosja pozostaje największym pod względem powierzchni krajem na kontynencie europejskim. Kiedy ta wojna się skończy i będziemy mieli do czynienia z inną Rosją, która jest zdolna do pokoju, być może nadejdzie czas, kiedy znów będziemy mogli żyć razem. Choć jeszcze nie teraz." - mówił Scholz.
Jak oceniono słowa Scholza? "Scholz obstaje przy myśleniu „Russia first”. Priorytetem nie jest zrobienie maksimum dla zwycięstwa Ukrainy, ale przywrócenie normalnych stosunków z Rosją. Nie po to, by pokonać rosyjski imperializm, ale szukać wzajemnego zrozumienia bez wymagania od Rosji głębokich zmian." - napisała Kristi Raik, estońska politolog z ICDS. Zresztą ta sama ekspert tydzień wcześniej napisała na łamach "Foreign Policy" o tylko częściowych powodach, takiej, a nie innej polityki uprawianej tak przez Berlin, jak i Paryż wobec Moskwy.
"Zaledwie kilka tygodni przed ogłoszeniem przez Ukrainę niepodległości i zaledwie kilka miesięcy przed rozwiązaniem Związku Radzieckiego, Bush obawiał się upadku władzy radzieckiej. Obawy te powtarzali wówczas inni zachodni przywódcy, w tym kanclerz Niemiec Helmut Kohl i premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher. Obawiali się, że bez stałej kontroli Moskwy nad jej imperium przyszłość kraju będzie naznaczona nacjonalizmem, konfliktami etnicznymi i bronią atomową, która dostanie się w nieodpowiedzialne ręce. Ci przywódcy, mimo wszystkich swoich osiągnięć zarządzających końcem zimnej wojny, byli po złej stronie historii w tej fundamentalnej kwestii samostanowienia dla zniewolonych przez Moskwę narodów. Na szczęście Ukraina i inne byłe republiki radzieckie, które są obecnie niepodległe, nie posłuchały. Dziś jesteśmy świadkami podobnych obaw w zachodnich stolicach. " - napisała Raik.
"Bycie obiektem imperialnej polityki Rosji od 1700 roku do dziś nauczyło kraje bałtyckie i Polskę obawiać się rosyjskiej siły bardziej niż słabości - a potencjalnego zwycięstwa Rosji na Ukrainie bardziej niż jej porażki. W samym tylko XX wieku w Europie miały miejsce trzy wielkie wstrząsy, z których każdy miał egzystencjalne konsekwencje dla trzech krajów bałtyckich i Polski. Kraje te uzyskały niepodległość w wyniku I wojny światowej, były dwukrotnie okupowane przez Związek Radziecki podczas i po II wojnie światowej, a niezależność od Moskwy odzyskały dopiero po zakończeniu zimnej wojny. " - napisała ekspertka, która zauważa, że rodzaj strachu obecny w stolicach Europy Zachodniej, jest nieobecny w państwach wschodniej flanki NATO. Krista Raik konstatuje, że tylko wolna Ukraina w pełni swojego terytorium oraz włączona w struktury euroatlantyckie będzie najlepszą możliwą szansą na głęboką transformację w Rosji.
I teraz zestawmy te słowa z dwoma innymi wypowiedziami - zacznijmy od ambasadora Niemiec na Litwie Matthiasa Sonna, który wczoraj w Wilnie wyrażał swoje oburzenie, słusznie zresztą nieufną, postawą Litwinów wobec niemieckich obietnic dotyczących relokacji niemieckiej brygady na Litwę. "Kilkakrotnie zauważyłem ton wypowiedzi, który przynajmniej sugerował, a czasami mówił wprost, że Niemcy wycofują się lub nie chcą dotrzymać podjętych zobowiązań. Jest to (a) nieprawda, (b) obraza i (c) aspekt polityczny, który - chcę to wszystkim państwu podkreślić - nie jest nikomu na rękę. Ta dyskusja jest destrukcyjna i szkodliwa" - powiedział ambasador, który dodał, że musi poinformować swoje władze, że w ciągu ostatnich kilku lat na Litwie spadło zaufanie do Niemiec. Ambasador nie chce zrozumieć, że brak zaufania jest wypadkową działań, a raczej ich braku, wynikającego moim zdaniem z kunktatorskiej mentalności handlowej jego rządu, o czym wyżej. To właśnie kolejny powód, takiej a nie innej polityki Berlina. Powód ten zresztą wynika, między innymi, z silnego wpływu niemieckich kręgów gospodarczych na politykę rządu, o czym pisałem w kwietniu.
Druga wypowiedź należy do Henry Kissingera, który na łamach "The Spectator" podzielił się wizją uniknięcia kolejnej wojny. Swój artykuł zaczął od obrazów związanych z wyniszczeniem Europy przez I wojnę światową. "Czy dzisiejszy świat znajduje się w porównywalnym punkcie zwrotnym na Ukrainie, skoro zima narzuca tam wstrzymanie operacji wojskowych na dużą skalę? Wielokrotnie wyrażałem poparcie dla sojuszniczych wysiłków militarnych w celu udaremnienia agresji Rosji na Ukrainę. Ale zbliża się czas, aby wykorzystać strategiczne zmiany, które już zostały dokonane i zintegrować je z nową strukturą w celu osiągnięcia pokoju w drodze negocjacji." - pisze Kissinger.
I dalej jest już tylko gorzej, bo Kissinger urodzony w 1924 roku w niemieckim Fürth, wraca z ideą przeprowadzenia plebiscytu na ukraińskich "spornych" terytoriach.
Jak Państwo się domyślacie, wśród nas, czytających o takich pomysłach na Górnym Śląsku, takie słowa budzą tylko zażenowanie. Ale na bok odczucia własne, a wczytajmy się w słowa byłego amerykańskiego dyplomaty. "Cel procesu pokojowego byłby dwojaki: potwierdzenie wolności Ukrainy i zdefiniowanie nowej struktury międzynarodowej, zwłaszcza dla Europy Środkowej i Wschodniej. Ostatecznie Rosja powinna znaleźć miejsce w takim porządku. Dla niektórych preferowanym rozwiązaniem jest bezsilność Rosji w wyniku wojny. Nie zgadzam się. Przy całej swojej skłonności do przemocy Rosja wniosła decydujący wkład w globalną równowagę sił przez ponad pół tysiąca lat. Nie należy umniejszać jego historycznej roli. Porażki militarne Rosji nie wyeliminowały jej globalnego zasięgu nuklearnego, co pozwala jej zagrozić eskalacji na Ukrainie. Nawet jeśli ta zdolność zostanie zmniejszona, rozpad Rosji lub zniszczenie jej zdolności do prowadzenia polityki strategicznej może zmienić jej terytorium obejmujące 11 stref czasowych w sporną próżnię. Konkurujące ze sobą społeczeństwa mogą zdecydować się na rozstrzyganie sporów przemocą. Inne kraje mogą próbować rozszerzyć swoje roszczenia siłą." - napisał Kissinger.
Tak właśnie wygląda dyplomacja strachu, którą Rosja doskonale wyczuwa i odpowiednio moderuje. Jednak słowa Kissingera niech będą przyczynkiem do oczywistego wniosku, który z tych słów wynika, a którego oczywistości, jak potwierdzają ostatnie wypadki, nie dość powtarzać. Zawarty pokój jest taki, jak ludzie, którzy go zawierają. Traktat Wersalski, który w dniu jego podpisywania przewidujący dalsze wypadki określali jako wstęp do nowej wojny, zawierali politycy, których dzieciństwo i młodość przypadało na zmierzch życia dyplomatów, którzy tworzyli zręby imperialnego porządku w Europie na Kongresie Wiedeńskim - czyli hr. Karla Roberta Nesselrode czy ks.Klemensa von Metternicha. A tak było w przypadku prezydenta USA Woodrowa Wilsona czy premiera Francji Georgesa Clemenceau. Wpłynęli oni z kolei na kształt traktatu w sposób, który znali jako jedyny słuszny, a pochodzący z poprzedniego stulecia.
Kto ustanawiał nowy, lepszy, porządek światowy ze Stałą Radą Bezpieczeństwa ONZ, których członków ani nie można pozbawić prawa weta, ani nie można usunąć? O Stalinie już wiele napisano i powiedziano, ale warto wspomnieć ówczesnego kapitana, a później prezydenta USA, Harry S. Trumana, dowódcę baterii artylerii z 35 DP armii USA, który ostatnią salwę swoich dział oddał na wschód od Verdun, 11 listopada 1918 roku o godz. 10:45, na kwadrans przed zawieszeniem broni. Jego poprzednik na urzędzie prezydenta Franklin D. Roosevelt, stwierdził, że powinien znaleźć się na tablicy pamiątkowej "tych co służyli" tylko dlatego, że statek, którym jako cywilny zastępca sekretarza ds. floty, płynął na inspekcję do Francji "ominął szczęśliwie niemieckie torpedy", a 4 sierpnia 1918 roku - tego samego dnia, w którym niejaki kapral Hitler otrzymał, tak hołubiony, swój Żelazny Krzyż - pozwolono mu odpalić działo wycelowane w węzeł kolejowy Bazoches. "Nigdy się nie dowiem, ilu zabiłem Niemców i czy w ogóle zabiłem kogokolwiek" - napisał później.
Trzeba wspomnieć także o Churchillu spinającym całość swoim doświadczeniem tak polityka rządu brytyjskiego, jak i żołnierza Frontu Zachodniego, czy o rannym pod Verdun i wziętym do niewoli por. de Gaulle, zasłużonym także dla Polski w wojnie 1920 roku. Elementem powojennego porządku europejskiego był także pewien sierżant Josip Broz, ranny czerkieską lancą i wzięty do rosyjskiej niewoli 22 marca 1915 roku pod przełęczą Okra.
Nowy porządek, o którym już wspominają politycy i dyplomaci z naszego regionu, musi być oparty nie tylko o doświadczenia dalszej i bliskiej przeszłości, ale także o zdecydowanie większym niż dotąd, przewidywaniu wpływu obecnie tworzonej architektury bezpieczeństwa na przyszłe wydarzenia. Taki obraz rozważań wyłania się zresztą z dotychczasowych wypowiedzi tak przedstawicieli dyplomacji ukraińskiej, jak i dyplomatów litewskich czy estońskich. Niezależnie od tych wszystkich dyskusji, które są głównie wynikiem rosnącego zmęczenia wojną w Europie Zachodniej, najważniejsze jest teraz wzmocnienie wojennego wsparcia Ukrainy, gdyż w tym tkwi klucz zwłaszcza do kwestii Białorusi, która połykana jest coraz szybciej przez Kreml.
Jednak na koniec chcę wspomnieć o pewnym badaniu, które napełnia nadzieją, a na pewno jest dobrym wskaźnikiem tak dla władz, jak i szerszego grona ekspertów zajmujących się tematem naszego regionu. "Stosunek Polaków do Ukraińców był pozytywny przed wojną, ale po jej wybuchu wzrósł poziom akceptacji dla ich bliskiej obecności. Dodatkowo, z upływem czasu ten poziom utrzymuje się wysoko, a Polacy uznają swoich wschodnich sąsiadów za podobnych do siebie - wynika z badań, których wyniki publikuje kwartalnik "Nauka" Polskiej Akademii Nauk." - czytamy w relacji Polskiego Radia.
"Z przeprowadzonych analiz wynika, że większość Polaków zaakceptowałaby osobę z Ukrainy jako współpracownika (94% badanych); jako sąsiada (95% badanych). Nieco mniej (92%) zaakceptowałoby osobę pochodzącą z Ukrainy jako członka rodziny. Średni poziom akceptacji Ukraińców nie zmienił się między trzecim a dziesiątym tygodniem wojny. Nadal pozostawał na podobnym wysokim poziomie. Autorzy badania spytali również o to, czy postrzegają Ukraińców jako podobnych do Polaków. Podobieństwo grupy własnej do grupy obcej traktowane jest w psychologii stosunków międzygrupowych jako jeden z czynników determinujących pozytywne postawy międzygrupowe. Zdecydowana większość uznała Ukraińców za podobnych (54%) i bardzo podobnych (23%) do Polaków, 4% uznało Ukraińców za identycznych z Polakami. Jedynie 17% uznało Ukraińców za odmiennych.". - wynika z przedstawionych badań.
Nadchodzą święta Bożego Narodzenia, może bardziej niż to było dotąd doceńmy ich znaczenie nie tylko dla naszych rodzin, ale i szerszej wspólnoty, którą tworzymy. Tutaj jako ciekawostkę warto wspomnieć, że zgodnie z decyzją Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego, Ukraińcy będą świętować także 25 grudnia. Tak więc w te święta, nasze wewnętrzne spory krajowe niech zejdą na plan dalszy, a bliskość i świadomość odpowiedzialności za naszą przyszłość niech będą naszą Gwiazdą Betlejemską.
Spokojnych i Zdrowych Świąt Bożego Narodzenia życzę wszystkim Czytelnikom.