Zdjęcie: Antonia Rusev Pixabay
30-07-2024 09:30
"Kilkakrotnie już starałem się przekonać Polusów [w znaczeniu Polaków na emigracji - red.], że jedynym sposobem zapewnienia dobrobytu jest drastyczne ograniczenie przyrostu ludności." - pisał w 1955 roku, kilkukrotnie wspominany przeze mnie, publicysta Wacław A. Zbyszewski. I rzeczywiście pierwsze dekady po przemianach ustrojowych, potwierdziły słuszność nieodkrywczej zresztą konstatacji Zbyszewskiego, problem polega na tym, że proces ten wymknął się już spod kontroli.
Do napisania części dzisiejszego komentarza skłonił mnie fragment ceremonii zapalenia znicza olimpijskiego, który był dość wielowymiarową metaforą: kiedy od stuletniego Charlesa Coste, poruszającego się na wózku inwalidzkim, pochodnię przejęli urodzeni na francuskiej Gwadelupie Marie-José Pérec i Teddy Riner, którzy zapalili znicz olimpijski. Sama szeroko dyskutowana w naszym kraju oprawa rozpoczęcia olimpiady, nie powinna być zaskakująca, gdyż znając lewicowe tradycje Francji, zwłaszcza ostatnich dekad, ta ideologiczna papka, którą zaprezentowano, była w zasadzie sztampową alegorią ślepej uliczki, w której znalazła się nie tylko Francja, a czego jednym z wielu elementów jest demografia.
Zanim przejdę do tego tematu, krótkie dokończenie ubiegłotygodniowego komentarza, który dopisał wczoraj sam Łukaszenka. "Muszę szczerze powiedzieć, że czasami podejmujemy bardzo dobre decyzje, kiedy odwiedzamy pewne kraje. Rysujemy perspektywy, plany. Ale potem okazuje się, że albo nam się nie chce, albo jak zwykle jesteśmy zbyt leniwi, żeby zrealizować to, na co się umówiliśmy. I dostajemy pół-turystyczne wycieczki” - powiedział wczoraj Łukaszenka, nie przyznając się wprost do swojej błędnej polityki zagranicznej.
Pouczony przez swojego pryncypała, premier Hałouczenka powtórzył przykładnie wyuczoną formułkę nietypowej samokrytyki rodem z ZSRR: "Być może gdzieś procesy nie przebiegają tak szybko, jak byśmy tego chcieli. Niektórzy ludzie są przyzwyczajeni do bardziej zrelaksowanego życia i są bardziej zrelaksowani, jeśli chodzi o czynnik czasu. My nie mamy takiej możliwości. Potrzebujemy wszystkiego szybko. Dlatego zrekompensujemy rozluźnienie naszych partnerów naszą asertywnością i ostatecznie osiągniemy to, czego szukamy" - pośrednio oskarżając swoich niedawnych rozmówców z krajów Ameryki Łacińskiej. W innej sytuacji, może byłoby to częścią politycznej komedii, jednak wciąż należy przypominać, że mimo tego rytu haszkowskiego, to mamy do czynienia ze zbrodniczym reżimem.
Wracając do głównej osi rozważań, tytuł dzisiejszego komentarza jest parafrazą słów, według późniejszej legendy, Jamesa Carville'a, stratega w sztabie wyborczym Billa Clintona, „It’s the economy, stupid”, które szybko stało się głównym hasłem kampanii tego kandydata na prezydenta USA w 1992 roku. Hasło na tyle dobre, że stało się odgrzewanym kotletem w niezliczonej liczbie kampanii wyborczych. Pamiętam nawet jedną kampanię do lokalnych wyborów samorządowych, kiedy padły te słowa. A teraz drogą skojarzeń, wyobraźmy sobie parafrazę o demografii w dowolnej polskiej kampanii wyborczej - a może już tak było? Sęk w tym, że byłaby bardzo na czasie.
W ostatnich miesiącach, często publicyści i eksperci skupiają się na wojennych stratach osobowych Rosji, które owszem są ważne, jednak mam przy tym nieodparte wrażenie, że przy tej okazji staje się to chwilowym lekiem zapomnienia na własne, nie tylko zresztą polskie problemy demograficzne. "Biorąc pod uwagę oficjalne dane i prognozy na temat sytuacji demograficznej Rosji, można zakładać, że jej populacja w kolejnych latach będzie się kurczyć. Według średniej prognozy Rosstatu rosyjska ludność do 2045 r. będzie liczyła 138,8 mln, a według niskiej jej liczba w 2045 r. wyniesie 130,6 mln. Również zgodnie z prognozami ONZ do 2035 r. populacja Rosji zmniejszy się o 4,8 mln osób (do 141,1 mln), następnie – do 2050 r. – dojdzie do dalszego spadku (do 135,8 mln), tj. o 10 mln w ciągu 30 lat; a do 2100 r. wynosić będzie 126,1 mln. (...) Wyraźne skutki wojny w sferze demografii powinny być zauważalne z perspektywy lat i wynikać będą nie tylko z wysokiej liczby poległych i rannych, lecz także z odraczania decyzji o prokreacji czy trudniejszego dostępu do służby zdrowia. W rezultacie obserwowanego spadku liczebności populacji rdzennie rosyjskiej oraz napływu imigrantów (którzy są coraz częściej naturalizowani) będą się zmieniać proporcje składu etnicznego w Rosji: rdzenni Rosjanie nie stracą dominującej pozycji, lecz ich udział w populacji będzie spadać. Zmianie tej będą towarzyszyć obserwowane już teraz napięcia i konflikty na gruncie etnicznym i religijnym, na które społeczeństwo rosyjskie jest bardzo podatne." - czytamy w niedawnym komentarzu Katarzyny Chawryło, analityczki OSW, która dodała, iż będzie to długoterminowym wyzwaniem dla Moskwy. Jako ciekawostkę warto odnotować, że również rosyjska eksklawa obwodu królewieckiego zaczyna zmagać się z podobnym zjawiskiem.
Tymczasem w naszej przestrzeni, niestety przetrzebionej dwoma wojnami światowymi, sytuacja nie jest lepsza. Wszystko jak widać, zależy od efektu skali. Dla przykładu Łotwa w czasie I wojny światowej straciła niemal połowę ludności, a samych Łotyszy zginęło ok. 300 tysięcy, jeszcze większą liczbę dotknęły deportacje. Z kolei według ocen litewskich historyków, II wojna światowa zabrała co czwartego mieszkańca naszego sąsiada. W efekcie nie mamy do czynienia z 5 milionową Litwą, ale z krajem liczącym nieco ponad połowę tej liczby. W Estonii, w tej samej wojnie, straty wyniosły koło 300 tysięcy mieszkańców, nie licząc również powojennych strat w wyniku sowieckich deportacji. Skupmy się jednak na teraźniejszości. To, że Polska, jak większość pozostałych krajów Europy i naszego regionu byłej I Rzeczpospolitej, jest na krzywej spadku liczby ludności, wiemy od lat 90 ubiegłego wieku. Jest to wciąż największy problem, z jakim muszą sobie radzić większość krajów Europy.
"Polska była w ubiegłym roku krajem z największym spadkiem ludności w całej UE - podał Eurostat" - czytamy alarmujące informacje z minionego tygodnia. I znów, pojawi się słowo klucz: "niestety", nie powinno to być zaskoczeniem. "Warto podkreślić, że nie należy oczekiwać powrotu do wysokiego poziomu dzietności sięgającego istotnie ponad wartość 2. Utrzymywanie się przez długi czas niskiej dzietności grozi wejściem w tzw. pułapkę niskiej płodności, z której wyjście jest bardzo trudne. Tylko w sześciu województwach współczynnik jest wyższy niż ogólnopolski – najwyższe wartości dzietność osiąga w województwie wielkopolskim i mazowieckim (w 2022 r. było to 1,33) oraz pomorskim (1,32), małopolskim (1,29) łódzkim (1,28) i podlaskim (1,27); najniższe zaś w zachodniopomorskim (1,18) i świętokrzyskim (1,19).(...) Przebieg obserwowanych procesów demograficznych wskazuje, że sytuacja ludnościowa Polski pozostaje w dalszym ciągu trudna. W najbliższej perspektywie nie można spodziewać się znaczących zmian gwarantujących stabilny rozwój demograficzny. Niski od ponad ćwierćwiecza poziom dzietności będzie miał negatywny wpływ także na przyszłą liczbę urodzeń, ze względu na zdecydowanie mniejszą w przyszłości liczbę kobiet w wieku rozrodczym. Z drugiej strony będzie powodować – przy stosunkowo długim trwaniu życia – zmniejszanie podaży pracy oraz coraz szybsze starzenie się społeczeństwa poprzez przede wszystkim wzrost liczby i udziału w ogólnej populacji ludności w najstarszych rocznikach wieku. (...)Wyniki prognozy wskazują, że do 2060 r. liczba ludności Polski zmniejszy się o 6,8 mln. osób (w odniesieniu do 2022 r). " - czytamy w jednym z najnowszych opracowań GUS, "Sytuacja demograficzna Polski do 2022 r.".
"Przy założeniu, że długoterminowo saldo migracji ustabilizuje się w okolicy zera, populacja Łotwy będzie nadal maleć, czego głównym powodem pozostanie wysoka liczba zgonów. Zgodnie z projekcjami opracowanymi przez Eurostat w ciągu najbliższych kilku dekad kraj może się stać mniej liczny niż sąsiednia Estonia: w 2045 r. będzie w nim żyło 1,5 mln ludzi, a ok. 2060 r. przegoni go wspomniana Estonia (jej ówczesną populację szacuje się na 1,27 mln). W 2100 r. na Łotwie ma mieszkać zaledwie 1,16 mln osób. Spadki prognozowane przez Eurostat nadal będą w większym stopniu następowały kosztem rosyjskojęzycznych – ich wskaźnik przyrostu naturalnego jest znacznie gorszy niż ten etnicznych Łotyszy. Oznacza to, że w dłuższej perspektywie populacja kraju będzie się radykalnie zmniejszać i jednocześnie ulegać dalszej lettonizacji. Poskutkuje to zakończeniem trwającej od 35 lat polaryzacji społecznej co do roli i sytuacji rosyjskojęzycznych mieszkańców." - czytamy w komentarzu Bartosza Chmielewskiego, eksperta OSW.
Wojenne straty Ukrainy poznamy po wojnie, które jednak będą smutnym dodatkiem do jednego z największych odnotowanych spadków demograficznych w Europie ostatnich lat: z 52.2 mln w 1993 roku, Ukraina straciła w ciągu 30 lat ponad 10 mln mieszkańców, głównie w wyniku emigracji. Przed rozpoczęciem pełnoskalowej inwazji rosyjskiej, ukraiński ośrodek statystyczny szacował liczbę ludności (z wyłączeniem Krymu i miasta Sewastopol) na 41,1 mln osób. W wyniku wojny, ponad 6 milionów Ukraińców jest poza krajem. Również Białoruś doświadcza odpływu ludności za sprawą represji reżimu Łukaszenki, w następstwie czego na emigrację wybrało się od 300 do 500 tysięcy Białorusinów.
W Mołdawii zaczęto przyglądać się temu problemowi. "Według wstępnych danych z tegorocznego spisu powszechnego w Mołdawii (bez Naddniestrza) żyje około 2,4 mln osób. Jednocześnie, według prognoz ONZ, do końca dekady liczba ludności republiki zmniejszy się do 2,86 mln osób, a po kolejnych 20 latach – do 2,36 mln." - czytamy na początku opracowania. Jak wiadomo, głównym czynnikiem wpływającym na liczbę ludności Mołdawian jest emigracja. Według różnych źródeł liczba mołdawskiej diaspory za granicą może wahać się od 800 tys. do 1 miliona osób. Przy okazji można zauważyć, że z danych GUS wynika, iż liczba Mołdawianek rodzących w Polsce jest drugą wielkością po Ukrainkach. Jednak dalsze wnioski mołdawskich ekspertów są dla nas o tyle ciekawe, gdyż rozpatrują m.in. właśnie polskie sposoby poprawy sytuacji demograficznej.
Według cytowanego eksperta programy powrotów do ojczyzny nie spełniają swoich zadania, a jako przykłady podał Polskę, Armenię czy Irlandię. "Innym przykładem jest Polska, gdzie duże diaspory osiedliły się w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. „Chicago i stan Illinois są czasami ironicznie nazywane Polską lub Nową Polską. Jednocześnie poziom integracji tych osób i chęć powrotu do Polski nie jest zbyt wysoka” – stwierdził socjolog Aleksander Makuchin.. Podobnie emigracja irlandzka w USA jest równa lub nawet większa od populacji samej Irlandii „i jakoś nie planują powrotu”. Podobnie stymulacja płodności, wszelkiego typu programy finansowe dla młodych rodzin, w jego opinii, nie sprawdzają się. I tutaj jako jedyne remedium na tę sytuację podaje środek, które mam wrażenie, jest od lat promowany przez różnego typu ośrodki europejskie - a więc ściąganie migrantów zarobkowych.
I tutaj dochodzimy do zasadniczego problemu, gdyż czym się to kończy w większej skali, widzimy na przykładach krajów zachodnioeuropejskich, choć powoli zaczyna być widoczne także u nas. Ceną za zmniejszanie liczby ludności własnej przy ściąganiu migrantów zarobkowych spoza naszego regionu kulturowego i przy braku programów asymilacji,i związanych z tym kwestii rozwoju gospodarczego i emerytalno-rentowych jest zmniejszony poziom bezpieczeństwa wewnętrznego. "Coś za coś" - można powiedzieć nieco cynicznie. Politycznym wyzwaniem było przyjęcie wprowadzenia przez UE tzw. kwot imigracyjnych.
W mojej ocenie należy zauważyć, iż prognozy pozostają prognozami, przybliżonym dziejowym wróżeniem ze statystycznych fusów, bo dość przypomnieć, że w 1975 roku prognozy statystyczne zakładały, że w 2000 roku liczba ludności Polski przekroczy 40 milionów. Po drodze jednak były nieprzewidziane wyboje kryzysu, a następnie przemian społeczno-politycznych. Tutaj dane są już dokładniejsze i przy obecnej psychozie wojennej, można założyć, że może być tylko gorzej. Zwracam uwagę na ten fakt, bo oczywiste jest, iż całe zagadnienie jest zbyt trudne, aby znaleźć jedno uniwersalne rozwiązanie, które zabezpieczy naszą przyszłość pod tym względem. Natomiast proszę zauważyć, jak obraz ten się zmieni, jeśli weźmiemy pod uwagę równie usilnie promowaną ideologię federalizacji Europy. Powstaje od razu zasadnicze pytanie: w takim razie kim lub czym chcemy być w przyszłości?
Tylko jako ciekawostkę, podam jeden z wyników ostatniego badania ukraińskiej opinii publicznej, z której niemal połowa Ukraińców nie dopuszcza możliwości oddania polityki międzynarodowej i obronnej kraju pod nadzór UE. Niezależnie od tego czy i na ile ta wielkość się zmieni, wspominałem już dawno o tym, że Ukraińcy walczą o wolność swojego kraju, co ideologicznie jest "passé" tak w Berlinie, jak i w Brukseli. I to w przyszłości może stanowić pewną oś sporu.
Na koniec tylko zasygnalizuję pewną inną tendencję, która tylko częściowo powiązana jest z tematem demografii. Chodzi o wspólną korelację napływu migracyjnego na granice wschodnie wszystkich państw graniczących z Rosją i Białorusią, a którego aktywność jest coraz większa, w połączeniu z równie powiększającą się agresją aktów sabotażu wobec infrastruktury krajów NATO. Po aktach sabotażu przeciwko francuskiej sieci kolejowej i światłowodowej, doszło do sabotażu na liniach niemieckich, podejrzanych pożarach w Bułgarii, czy naruszeniach fińskiej granicy morskiej, mamy również do czynienia z atakami przeciwko pojedynczym osobom, jak w Wilnie.
Jak zauważył Jānis Sārts, dyrektor natowskiego Centrum Doskonałości Komunikacji Strategicznej w Rydze, istnieją obawy, że mogą mieć miejsce inne ataki, dodając, że jest to czas, w którym ataki hybrydowe są możliwe i prawdopodobne. Tym samym rosną moskiewskie naciski na wzbudzenie niepokoju społeczeństwa, zwłaszcza w obliczu zbliżających się szans na rozpoczęcie rozmów wokół rozejmu, co w obecnej postaci, prognozowany jest jako czarny scenariusz dla całego naszego regionu.