Zdjęcie: okop555 Flickr.com
04-10-2022 09:30
"Najpierw Ukraińcy musieli przekonać swoje bliższe i dalsze otoczenie, że są narodem, a dopiero potem dowodzić korzyści płynących ze wsparcie swoich działań, w dalszej perspektywie państwa. W XX wieku dla narodów Europy Zachodniej długo pozostawali mieszkańcami peryferii kontynentu, na którym prowadziły gry polityczne i gospodarcze z Rosjanami, niechętnymi ukraińskim marzeniom o niepodległości, oraz Niemcami, obojętnymi na ich położenie. Zachodni politycy i rządy z trudem radzili sobie z koniecznością brania pod uwagę w swoich kalkulacjach stanowisk Polski, Czechosłowacji czy Litwy, Łotwy i Estonii. Uwzględnienie w nich Ukraińców wydawało się wielu zachodnim przywódcom, partiom oraz środowiskom intelektualnym niepotrzebne, a w ostatnich dekadach XX i pierwszych latach XXI wieku także szkodliwe dla interesów politycznych i ekonomicznych realizowanych z radzieckimi, potem rosyjskimi partnerami." - napisali Michał Klimecki i Zbigniew Karpus w książce "Czas samotności - Ukraina w latach 1914-2018".
W rozważaniu o minionym tygodniu trudno nie wspomnieć o haniebnym i dowodzącym słabości, ale z punktu widzenia dyplomacji, rozmyślnym ruchu Putina w sprawie aneksji kolejnych ziem Ukrainy. W tym momencie główną kwestią zajmującą wielu ekspertów jest, co zrozumiałe, znalezienie odpowiedzi na dość proste pytanie: czy Putin zdecyduje się użyć broni jądrowej, a jeśli tak, to jak świat Zachodu powinien na to odpowiedzieć. Jednak z perspektywy długoterminowej powstają zupełnie inne pytania, na które już niewielu zwraca uwagę, ale o tym za chwilę.
"Ale co by było, gdyby prezydent Rosji Władimir Putin zdecydował się użyć broni jądrowej na Ukrainie, aby zmienić pozornie negatywny kierunek rosyjskiej inwazji na tamtą stronę? Cztery opcje reakcji wydają się co najmniej prawdopodobne: Zachód mógłby użyć broni jądrowej lub broni przeciwko siłom rosyjskim na Ukrainie lub poza nią; może przeprowadzić konwencjonalny atak militarny na siły rosyjskie na Ukrainie lub poza nią; mogłaby kontynuować dotychczasową politykę zaopatrywania Ukrainy w broń, unikając bezpośredniego konfliktu z rosyjskim wojskiem; lub może naciskać na Ukrainę, by rozwiązała konflikt na warunkach, które pozwolą Rosji zachować twarz." - napisał, jeszcze w maju tego roku, Jeffrey Edmonds, ekspert od bezpieczeństwa narodowego USA.
"Jeśli Putin zdecyduje się na użycie broni jądrowej na Ukrainie, będzie to oznaczało bezprecedensowy poziom barbarzyństwa i lekceważenie norm międzynarodowych. Postawi to również NATO i Stany Zjednoczone przed skomplikowanymi opcjami politycznymi, z których wszystkie mają potencjalne globalne konsekwencje. Podjąłem próbę nakreślenia szerokich ram dla potencjalnych reakcji politycznych. Twierdzę, że dwie skrajne opcje, czyli równoważna odpowiedź z użyciem broni jądrowej i dążenie do ugody, są nierozsądne ze względu na ryzyko eskalacji lub możliwość ustanowienia destrukcyjnych i niestabilnych wzorców zachowań. Dwie pozostałe opcje - eskalacja konwencjonalna przeciwko Rosji lub utrzymanie kursu - mają swoje własne ryzyko i poziom niepewności. Z wyjątkiem ugięcia się pod przymusem nuklearnym, trudno jest ocenić, jak użycie przez Rosję broni nuklearnej na Ukrainie nie zwiększa znacząco możliwości konfliktu między Rosją a NATO." - konkluduje Edmonds.
Możliwość użycia broni jądrowej przez Rosję to nie jedyny problem dla naszego regionu. Jak zauważyli Litwini, w kręgach zachodnich zapanował fałszywy optymizm, spowodowany doniesieniami o rzekomym znacznym okrojeniu sił rosyjskich w Obwodzie Kaliningradzkim. "Kiedy amerykański magazyn „Foreign Policy” ogłosił, że tylko jedna piąta stacjonujących w Obwodzie Kaliningradzkim wojsk rosyjskich pozostała w pobliżu krajów bałtyckich, przedstawicieli rządu litewskiego najpierw ogarnęło zdumienie, a potem złość. Dokładne dane dostępne władzom litewskim są tajne, ale przedstawiciele obrony podkreślają, że jest więcej rosyjskich żołnierzy, pozostało ciężkie uzbrojenie, a Moskwa ma zdolność do prowadzenia działań ofensywnych o ograniczonej skali." - poinformowały litewskie media.
"Foreign Policy napisał, że powołuje się na „dwóch europejskich urzędników obrony”. Autorzy publikacji oszacowali, że w Kaliningradzie i w pobliżu Bałtyku może pozostać tylko 6 tysięcy od początkowych 30 tysięcy żołnierzy rosyjskich sił lądowych. Artykuł twierdził również, że rosyjska Flota Bałtycka wysłała swój personel na Ukrainę jako oddziały lądowe, ponieważ traciła piechotę i poniosła ogromne straty. Kęstutis Budrys, doradca prezydenta ds. bezpieczeństwa narodowego, powiedział, że takie liczby mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. „Wiedzieliśmy i wiemy o rosyjskich żołnierzach, którzy wyjechali na Ukrainę w czasie wojny i przed wojną. Te liczby to mniej niż 80 procent. - są znacznie mniejsze”, powiedział Budrys." - czytamy w artykule.
Dodatkowo, jak informują przedstawiciele litewskiej mniejszości w Obwodzie, wielu mężczyzn pochodzenia litewskiego, mieszkających zwłaszcza przy granicy z Litwą zostało zmobilizowanych. "Jak stwierdził przewodniczący związku mniejszości litewskiej w Kaliningradzie Sigitas Šamborskis, po ogłoszeniu przez Rosję mobilizacji wiele osób z tego regionu o litewskich korzeniach zgłosiło się, prosiło o pomoc i radę, jak wyjechać na Litwę.". Z tej perspektywy działania Litwy w kwestii zabezpieczenia granic oraz m.in. terminalu LNG w Kłajpedzie są rozsądnym działaniem w chwili zagrożenia.
"W obawie, że w okresie zimowym mogą zdarzyć się przypadki, w których Rosjanie uciekający przed mobilizacją lub wojną nielegalnie będą próbowali dostać się na Litwę przekraczając granicę np. przez zamarznięty Niemen, przygotowano już plan wzmocnienia kontroli na odcinku granicznym z Rosją, który, według Laurynasa Kasčiūnasa, przewodniczącego sejmowego Komitetu Obrony, został już wprowadzony w życie.(...) Oznacza to, że jeśli widzimy, że istnieje wzmożony ruch na terenach granicznych, któremu straż graniczna w pobliżu obwodu kaliningradzkiego nie jest w stanie o własnych siłach zapobiec, to w tym przypadku wykorzystuje się armię. Wszystko jest naprawdę przemyślane. Widzimy, obserwujemy, oceniamy - powiedział Kasčiūnas." - donosi LRT.
Wróćmy jednak na Ukrainę. A ta, wspominając cytowany na początku tego komentarza fragment książki, krwią płaci za uznanie swojej obecności w europejskiej rzeczywistości, która była znana od tak dawna. Niestety, jak zauważa prof. Marek Cichocki z Collegium Civitas, ta wojna potrwa długo. "To podstawowa rzecz, którą należy przyjąć do wiadomości: ta wojna potrwa długo i jest wieloaspektowa. Nie dotyczy ona jak wiemy tylko Ukrainy i Rosji.(...) Ukraina będzie musiała się zmierzyć ze scenariuszem izraelskim, co tak naprawdę oznacza bycie państwa i narodu ukraińskiego w konflikcie zbrojnym przez pokolenia. Jest tym co jest niestety prawdopodobne. Jeżeli stawką jest deimperializacja Rosji to ona nie nastąpi szybko. To długi proces i obawiam się, że wchodzimy w proces wielopokoleniowy." - mówił prof. Cichocki w programie "Rozróby u Kuby" o przyszłości Ukrainy. I trudno się z tym nie zgodzić. Znamy przecież starą maksymę, że im dłużej trwa wojna tym dalsza perspektywa pokoju, a ten w obecnej sytuacji wydaje się niemożliwy.
"Ci, którzy proponują Ukrainie zrezygnowanie ze swoich ludzi i ziemi – prawdopodobnie po to, by nie skrzywdzić posiniaczonego ego Putina lub by uratować Ukrainę przed cierpieniem – muszą przestać używać słowa „pokój” jako eufemizmu, by pozwolić Rosjanom mordować i gwałcić tysiące niewinnych Ukraińców i zdobycia przez nich więcej ziemi”." - napisał wczoraj minister SZ Ukrainy Dmytro Kułeba w odpowiedzi na twitterową propozycję zawarcia pokoju napisaną przez Elona Muska.
"Tysiące ludzi zmuszonych do przejścia przez granicę na piechotę, aby uniknąć wypadków, w eksodusie przypominającym pospieszne opuszczenie Berlina Wschodniego w pierwszych godzinach budowy muru.(...) Taki jest stan rzeczy siedem miesięcy po rozpoczęciu inwazji i dwadzieścia dwa lata po dojściu Putina do władzy. Reżim, który sam się nakręca, próbując zrzucić endogeniczne napięcia na Ukrainę, zamiast tego sprowadza wojnę do siebie i tworzy warunki do implozji, która jeszcze rok temu była absolutnie nie do pomyślenia.(...) Znamienne w tym względzie są ostatnie wypowiedzi Siergieja Karaganowa, jednego z ideologów Wielkiej Rosji: były doradca Władimira Putina przekonywał w wywiadzie, że nawet jeśli Rosja nie zwycięży na polu bitwy, to zmiana systemu międzynarodowego, jaką wywołała wojna na Ukrainie, i tak będzie oznaczała zwycięstwo Moskwy." - zauważa Enzo Reale na łamach "Atlantico".
I tutaj dochodzimy do nieco innego spojrzenia na ruch Putina w kwestii zaanektowania obszarów, które nawet nie są kontrolowane przez Rosję. Zauważmy, jaką ta decyzja, zatwierdzona zresztą wczoraj przez Dumę Państwową, będzie miała znaczenie w przyszłości. Niewątpliwie będzie użyta jako karta przetargowa podczas negocjacji pokojowych, kiedykolwiek one nastąpią. Ale bardziej istotne jest, biorąc pod uwagę cytowane powyżej słowa prof. Cichockiego, znaczenie historyczne. Oto Putin dał kolejny historyczny pretekst Rosji, jakkolwiek ona będzie w przyszłości wyglądać i jakiekolwiek będzie miała rządy - do powoływania się w swojej moskiewskiej manierze - a ta nie zmieni się, niezależnie kto będzie zasiadał na tronie Kremla - na ten fakt, celem ingerencji w sprawy Ukrainy.
Przy tej okazji możemy przypomnieć kiedy Polska zmierzyła się z podobnym wyzwaniem - a było to już w XII wieku. Podczas podróży do Rzymu, zleconej ówczesnemu biskupowi Ungerowi przez Bolesława Chrobrego w 1004 roku, biskup został uwięziony w Magdeburgu, gdzie uznał się, być może pod przymusem, za sufragana podległego arcybiskupowi Magdeburga. Do tego dokumentu, dodano nieco później falsyfikat aktu erekcyjnego Magdeburga nad polskim kościołem. Dokumenty te złożono w archiwum tylko po to, aby wyciągnąć je ponad wiek później, w roku 1133 i żądać na tej fałszywej podstawie zwierzchności nad polskim kościołem. Papież Innocenty II, początkowo zwiedziony niemieckimi żądaniami wydał bullę potwierdzającą ten stan rzeczy, jednak już trzy lata później, poznając historię fałszerstwa, kolejną bullą odwołał poprzednią decyzję.
To tylko jeden z wielu przykładów, kiedy fakt utworzony na fałszywych podstawach można użyć jako dźwigni nacisku w dogodnym dla siebie momencie. Stąd biorąc pod uwagę możliwość wielopokoleniowego konfliktu ukraińsko-rosyjskiego, a tym samym konfliktu Rosji z duchem I Rzeczpospolitej, nie trudno nie zauważyć, że deimperializacja Rosji, a na pewno dążenie do jej odsunięcia od wpływów na politykę europejską jest "zadaniem numer jeden" dla państw bezpośrednio zagrożonych przez jej politykę. Wielu komentatorów żywi się nadzieją, że działania samego Putina doprowadzą do tego znacznie szybciej, jednak nie należy kierować się tutaj tylko przeczuciami.
"Degradacja putinizmu jest już nieodwracalna i nie ma sensu zatracać się w złudnych perspektywach kompromisu z agresorem. Choć jest to w tej chwili scenariusz mało prawdopodobny, to rozwiązanie tego niszczącego dla równowagi kontynentu europejskiego kryzysu leży w buncie rosyjskich elit prowadzącym do dekapitacji reżimu. Tylko stawiając Putina w pozycji, w której nie będzie mógł szkodzić - poprzez aresztowanie lub fizyczną eliminację - można mieć nadzieję na zapewnienie przetrwania porządku międzynarodowego i uratowanie tego, co pozostało z Rosji. Doskonale zdaje sobie z tego sprawę sam Zełenski, który wczoraj zadeklarował, że jest gotów usiąść do stołu negocjacyjnego, pod warunkiem, że Putin nie będzie już prezydentem." - napisał Enzo Reale.
Pamiętajmy przy tym, że dyplomacje państw odległych od naszego regionu, mogą w każdej chwili zmienić swoje podejście, stąd tak ważna jest współpraca państw naszego regionu. Tutaj zwróćmy uwagę na falę nerwowych komentarzy polityków estońskich, która przetoczyła się przez tamtejsze media w momencie ogłoszenia w zeszłym tygodniu przez Wielką Brytanię chęci wycofania kilkuset swoich żołnierzy z Estonii przed świętami. NATO jest najważniejszym w tym momencie sojuszem, jednak najważniejszą wartością i najwyższą formą morale jest chęć obrony własnego, a nie tylko czasem odległego terytorium. To jedna z najważniejszych lekcji wojny na Ukrainie.