Zdjęcie: Eric Heitfield Flickr.com
06-02-2024 09:30
"(...) Polska słabnie coraz bardziej na arenie międzynarodowej, jest rozgrywana, w coraz bardziej widoczny sposób i coraz mniejsze są szanse - przynajmniej w najbliższych miesiącach, trudno dalej przewidywać - ażeby Polska mogła powrócić do jakiejkolwiek podmiotowości w tej grze, wielkiej grze, w której się dzieją rzeczy w tej chwili decydujące o przyszłości naszego kontynentu i świata." - mówił dwa tygodnie temu prof. Andrzej Nowak, oceniając utrzymywanie w kraju stanu wrzenia politycznego. To migawka teraźniejszości, której lustrzane odbicie w historii naszego kraju, było widziane niejednokrotnie. Jednocześnie, na co zwraca uwagę prof. Nowak, na polskim przykładzie testowany jest eksperyment, który jeśli się powiedzie, to będzie można powtórzyć w innych krajach, a który polegać ma na pozbawieniu społeczeństwa swojego głosu, w sprawach ich dotyczących.
Kiedy w minionym tygodniu przywoływałem słowa gen. Martina Herema, odchodzącego na emeryturę dowódcy Estońskich Sił Obronnych, o możliwym zagrożeniu, w krajach bałtyckich zaczęła toczyć się już dyskusja o tym, że takie debaty są szkodliwe. W mojej ocenie należy także zwrócić uwagę na szerszy kontekst, zwłaszcza wypowiedzi litewskich polityków. Wszak Litwa w tym roku, weszła w stan praktycznie całorocznej kampanii wyborczej: od majowych wyborów prezydenckich po październikowe wybory do Seimasu. Stąd też bieg wydarzeń na Litwie będzie podlegał dużej dynamice, włączając w to także sytuację geopolityczną.
Tymczasem wczoraj opublikowano kolejny wywiad z generałem Heremem, który mówi jasno, z czego wynika taka, a nie inna ocena sytuacji w Estonii i w czym różni się od innych krajów bałtyckich. "Przede wszystkim musimy zachować spokój, ponieważ cała wojna hybrydowa nie stanowi zagrożenia dla naszego istnienia, istnienia niepodległości Estonii. Może zaszkodzić, ale nie zabije. Więc możemy sobie z tym poradzić. Naszym głównym problemem jest w dalszym ciągu możliwa konwencjonalna agresja Rosji." - mówił generał. "Są pewne kroki. Nie są one tak szybkie, jak chcielibyśmy w krajach bałtyckich, ale musimy też zrozumieć, że dla nas pożar trwa po drugiej stronie płotu. Europejczycy z Zachodu mogą tylko poczuć dym lub usłyszeć o tym pożarze za naszym pośrednictwem." - dodawał gen. Herem mówiąc o zmianie podejścia polityków europejskich do zagrożenia.
Łotewski kolega estońskiego generała, gen. Leonids Kalniņš, dowódca Łotewskich Narodowych Sił Zbrojnych z kolei widzi inne powody przyjętej obecnie retoryki i prezentowanych prognoz zagrożenia. "Moja opinia jako dowódcy łotewskiej armii, państwa członkowskiego NATO, jest taka, że nie zgadzam się z takimi prognozami. Wszystkie oświadczenia i przewidywania dotyczące możliwości wojny mają na celu mobilizację zachodnich społeczeństw, które zaczynają męczyć się wspieraniem Ukrainy. Chcę powiedzieć mieszkańcom Łotwy - nie martwcie się, wszystkie te oświadczenia są skierowane do zachodnich społeczeństw, aby przestawić je z postzimnowojennego rozbrojenia na gotowość do inwestowania w obronę. (...) Właściwie sytuacja nie jest bardziej groźna niż dziesięć lat temu. Zawsze postrzegaliśmy Rosję jako zagrożenie. Nie zastanawiamy się nad potencjalnymi konfliktami, ale robimy wszystko, co w naszej mocy, aby wykluczyć możliwość wojny" - podkreślił generał Kalniņš.
Jednak znów przyda się dodatkowy kontekst. Przecież mówimy o krajach, w którym niebagatelną rolę pełni mniejszość rosyjskojęzyczna, w której jak wskazują także polscy eksperci OSW, brak oznak tendencji ku radykalizacji. Zresztą opublikowane, także wczoraj, badania estońskiej opinii publicznej wskazują na wciąż utrzymującą się przewagę krytyków rosyjskiej pełnoskalowej inwazji na Ukrainę wśród rosyjskojęzycznych mieszkańców kraju. Mimo to, władze ostrożnie podchodzą do takich sondaży. Człowiek zmienia zdanie pod wpływem emocji, często wypływających z toczących się faktów, a nie w trakcie odpowiadania na teoretyczne pytania testowe. Co zresztą bywa szkodliwe ze względu na opinię, pracę, etc.. Warto w tym miejscu wspomnieć słowa Ilmara Raaga, estońskiego eksperta ds. komunikacji, iż "twardy rdzeń" mniejszości rosyjskojęzycznej, która realnie podziela stanowisko Kremla, pozostaje na poziomie pięciu procent, co przekłada się na ok. 20 tysięcy osób.
Dlaczego tak ważny jest w tej chwili litewski odcinek państw bałtyckich? To oczywiście wspomniany wyżej chaos polityczny wynikający z wyborów, a który Moskwa na swój typowy sposób będzie chciała wykorzystać. I tutaj jako pierwszy tego przejaw należy wskazać niedawną wizytę w obwodzie królewieckim samego Putina. Przecież chodzi o ten jego "forpost", wysunięty przyczółek, w którym sytuacja społeczno-gospodarcza wyraźnie pogarsza się z każdym miesiącem trwania sankcji. Gubernator eksklawy, Anton Alichanow, apelował w zeszłym roku o otwarcie przez Litwę nowego przejścia granicznego niedaleko Tylży. I tutaj jako ciekawostkę warto odnotować, że tuż przed wizytą Putina, w magiczny sposób zniknęła kolejka ciężarówek na granicy z Litwą.
Nowych danych przynosi nam podanie informacji o spadku montażu pojazdów przez głównego pracodawcę w regionie, a więc holdingu Awtotor, która zakładając, że podana liczba faktycznie nie jest jeszcze niższa, to wynosi 1/3 zakładanej produkcji. Widać wprost, jak wielkim problemem jest dla Rosji i obwodu królewieckiego istniejący stan rzeczy. Niedostosowane rodzaje statków do charakteru transportu do i z eksklawy, a co ważniejsze skromna ich ilość, z których zresztą połowa promów powinna znaleźć się w stoczni na remontach, to jedna kwestia. Druga, to doskonała praca litewskich celników, którzy wzorowo stosują istniejące sankcje. Jednak łącznie z pozostałymi problemami społeczno-gospodarczymi, budzi określone pytania o dalsze formy nacisku i możliwośc wpływu na litewskie wybory.
Przechodząc z północy na południe obszaru dawnej Rzeczpospolitej, warto odnotować decyzję UE w kwestii wielomiesięcznych dyskusji o przyznaniu pomocy 50 mld euro dla Ukrainy. Wielu chwali tutaj polityków skupionych w Brukseli w przełamaniu węgierskiego oporu. Tylko czy na pewno tak było, czy też takie peany wynikają li tylko ze zbliżających się wyborów w UE, w których "populus" ma wybrać nowych pomazańców Europy?
A może jednak zmiana zdania Węgier w tej sprawie wynikła z wcześniejszej o kilka dni wizyty szefa MSZ Węgier Pétera Szijjártó na ukraińskim Zakarpaciu? Zresztą z wizytą tą związane są klasyczne obrazy działania lewara politycznego. Przedstawmy więc, jak wyglądała ona od strony wypowiedzi dyplomatycznych. „Odbyliśmy bardzo szczerą rozmowę – najpierw rozmawialiśmy długo w wąskim formacie, potem w rozszerzonym. Chcę podkreślić, że główną cechą tej rozmowy jest otwartość, szczerość, a jednocześnie była konstruktywna” – powiedział Dmytro Kułeba, minister SZ Ukrainy, który dodawał: "Uzgodniliśmy jedną prostą rzecz. Poprosiliśmy stronę węgierską o przedstawienie nam wyczerpującej listy pytań, jakie ma w związku z ochroną praw mniejszości, i taką listę otrzymaliśmy. Uzgodniliśmy, że pod patronatem Ministerstwa Spraw Zagranicznych powołamy specjalną komisję, która ma jedno bardzo proste zadanie: w ciągu dziesięciu dni musi ona przedstawić rządom obu krajów konkretne rozwiązania".
Z kolei Andrij Jermak, szef Kancelarii Prezydenta Ukrainy, obiecywał spotkanie prezydenta Zełenskiego z premierem Orbánem. Warto także zauważyć niespodziewaną laurkę, którą wystawił premierowi Orbánowi i ministrowi Szijjártó, minister Kułeba. Otóż stwierdził, że jego węgierski kolega Peter Szijjártó i premier Victor Orbán nie są politykami prorosyjskimi, ale prowęgierskimi. "Gdyby byli prorosyjscy, Peter nie oświadczyłby na spotkaniu, że szanuje integralność terytorialną i suwerenność Ukrainy” – powiedział Kułeba. I, jak miało się okazać, wypowiedź ta okazała się zbyt przesłodzona dla wzmiankowanego premiera Węgier.
"Orban ze złością powiedział, że "nie jest zainteresowany" opinią ukraińskich władz. "Kraj nie powinien zniżać się do punktu, w którym ktoś inny może nam powiedzieć, jaki jest premier i minister spraw zagranicznych Węgier" - powiedział Orban. Według niego Węgry są "suwerennym krajem", który "nie rości sobie prawa do bycia aprobowanym" przez inne kraje. "Niech słowiańscy sąsiedzi nie mówią mi, kim jesteśmy, w tysiącletnim państwie węgierskim. Sami o tym decydujemy. Być może mieli na myśli przyjazny gest, ale szanujący się kraj nie może tak mówić, a jeśli to robią, nie bądźcie zaskoczeni, że to zignorujemy." - dodał premier Węgier. Niemniej jednak dzień po wizycie ministra, premier Węgier już sygnalizował zmianę zdania w kwestii pomocy finansowej dla Ukrainy, dostosowaną z kolei do warunków polityki w UE. Oceniając całą historię warto aby takie lekcje polityki międzynarodowej były zauważane szerzej przez społeczeństwa UE.
Pozostając przez moment na południu, do powyższego głosu dowódców armii państw bałtyckich, można dodać słowa szefa rumuńskiego Sztabu Obrony gen. Gheorghiță Vlada, który ostrzegł przed pogorszeniem bezpieczeństwa w regionie. "Osobiście, niekoniecznie jako wojskowy, uważam, że Federacja Rosyjska na tym nie poprzestanie. Jeśli wygra na Ukrainie, głównym celem będzie Republika Mołdawii. Będziemy świadkami napięć na Bałkanach Zachodnich. Jestem więcej niż przekonany, że polityka prezydenta Putina w najbliższej przyszłości ulegnie eskalacji." - mówił w wywiadzie.
I znów na koniec wrócimy do polsko-ukraińskich przepychanek rolniczych. Niestety nierozwiązany temat znów wraca w swoje utarte tory blokad, wciąż tłumaczony brakiem rozwiązania w Brukseli. Zastanawiam się jednak, czy nawet bez odważnika Brukseli, potrafilibyśmy znaleźć rozwiązanie w chwili, w której znajdują się oba nasze państwa pod względem politycznym. Obecnie niemal w całej Europie trwają protesty rolnicze - wczoraj dołączyli do nich rolnicy z Łotwy, których głównym postulatem jest zablokowanie importu zboża z Rosji.
Niemniej jednak jakie te krótkoterminowe interesy mają wpływ dla długoterminowych relacji, wspomina dr Łukasz Adamski z Centrum Mieroszewskiego. "Widzimy teraz efekty tych nierozwiązanych spraw.(...) Tak naprawdę sympatia sąsiedniego narodu to jest ogromny atut, bo to i ułatwia rozwiązywanie spornych problemów, i nieco zniechęca zapędy niektórych kijowskich Kozaków do krytyki Polski, wreszcie ma wymierne przełożenie na kupowanie polskich towarów." - mówił ekspert wspominając ostatni spadek sympatii Ukraińców do Polski, który spadł z 67% do 44%.
Czy powinniśmy się tymi wskaźnikami przejmować? Jeszcze parę lat temu, zapewne tak by było, ale żyjemy w "tej dogorywającej chwili, która nas samym sobie wróciła", jak pisali nasi przodkowie w 1791 roku. Co także warto, aby głos "populus" brał pod uwagę.