Zdjęcie: Pixabay
14-11-2023 09:30
"7 stycznia 1795 król, pod eskortą oddziału złożonego ze 120 rosyjskich dragonów, z całą należytą pompą i paradą wyruszył w drogę na zesłanie. Następnego dnia sekretarz rosyjskiej misji dyplomatycznej Diwow poinformował pozostałych ambasadorów, że wyjazd króla zakończył ich misję, „ponieważ dwór, przy którym zostali akredytowani, przestał istnieć”. Polecił im, aby poinformowali swoje rządy o zmianie sytuacji oraz usunęli herby swoich państw z bram rezydencji. (...) Przez cały rok 1796 nuncjusz odmawiał wyjazdu. Herb Stolicy Piotrowej, który jak wyzwanie wisiał na bramach nuncjatury, był ostatnim widomym wyrazem kondolencji składanych z powodu zgonu Rzeczypospolitej. Ostatecznie nuncjusz wyjechał z Warszawy 15 lutego 1797 r., otrzymawszy z Watykanu polecenie udania się do Petersburga. Gdy tylko jego orszak skręcił za róg ulicy, policja usunęła z bram kłujące w oczy herby i – jako trofea – przekazała je do muzeum." - brzmią znane słowa opisu końca Rzeczypospolitej pióra Normana Daviesa.
Nadeszło listopadowe święto, które na fali rozbudzonych w ostatnich latach na nowo polskich nadziei na odzyskanie choć części realnej suwerenności, przyjęliśmy świętować z flagami i cytatami Wielkich, jako tradycję dnia, który powinien nas zmuszać do zadumy, a w chwilach dziejowych takich, w jakiej obecnie się znajdujemy - traktować to w sposób szczególny. Święto przebiegało w typowo listopadowej aurze, z lekkim zamgleniem, chłodem i tak jak w moim mieście, z przelotnym deszczem.
Ta pogoda naprowadza na niewesołe wnioski, które wypływają z wydarzeń ostatnich dni. Miniony tydzień Ukraina powinna zapisać za koncie zysków, gdyż wspólnie z Mołdawią otrzymała "zielone światło" KE dla decyzji Rady Europy o rozpoczęciu negocjacji akcesyjnych, która ma zostać podjęta w połowie grudnia. Jednak decyzja ta nie wywołała szczególnej radości w Kijowie. Być może jednym z powodów była otoczka towarzysząca ogłoszeniu decyzji. Jak się okazało, w przeddzień jej opublikowania ukazało się wiele informacji podkreślających fakt, że Ukraina wdrożyła "tylko" cztery z siedmiu zaleceń KE.
"Dokument wyciekł do prasy z Brukseli. Dokument ten nie był ostateczny i różnił się od tego, który został opublikowany oficjalnie. Byłem bardzo zdenerwowany tym komunikatem. Przez cały rok cały świat obserwował, jak posuwamy się naprzód w spełnianiu kryteriów politycznych, jak negocjujemy, jak parlament głosuje nad ustawami, a rząd podejmuje decyzje - i wszystko to zostało zdewaluowane. Wydawało mi się, że to bardzo niesprawiedliwa wiadomość dla naszych obywateli, dla naszego wojska. Wszystkich nas czeka jeszcze trudniejsza zima w trudnych warunkach i to jest naprawdę niesprawiedliwe, ale ten dokument nie był ostateczny." - powiedziała w wywiadzie prasowym Olha Stefaniszyna, wicepremier ds. integracji europejskiej i euroatlantyckiej. Wprawdzie podkreśla, że "dokument końcowy był już pozbawiony niejasności", to jednak wyraźnie widać, że zimny prysznic spadł na oczekiwania naszego sąsiada. Warto przy tym zauważyć, że wprawdzie z ust dziennikarza, to pada nazwisko Olivéra Várhelyi, który jest węgierskim komisarzem UE do spraw sąsiedztwa i rozszerzenia i jako taki "podobno działa w interesie Węgier".
"Oczywiście, że to jest polityka i trzeba się przyzwyczaić, że procesy polityczne w krajach UE nie są już polityką zagraniczną, ale częścią naszej polityki wewnętrznej. Jesteśmy rodziną polityczną w tym sensie, że wydarzenia na Ukrainie wpływają na rozwój wydarzeń w krajach UE, a ich wydarzenia wpływają na rozwój naszego państwa, a gdy stajemy się członkami Unii Europejskiej, na nasze życie codzienne." - odpowiedziała wicepremier Stefaniszyna odpowiadając na pytanie dotyczące obecnych problemów, w tym kryzysu z polskimi przewoźnikami, czy też "ukraińskosceptycznej" postawie premiera Słowacji. Czy nie są to słowa na wyrost, o tym się przekonamy, jednak jak wynika z dotychczasowego przebiegu debaty w UE, to nie Węgry czy Słowacja będą głównymi hamulcowymi wstąpienia Ukrainy do UE.
Tymczasem warto odnotować kilkudniową podróż po krajach bałtyckich ministra spraw zagranicznych Tajwanu Josepha Wu, którego obecność w tych dniach wywołała kolejne oświadczenia rządów tych krajów, że "nie doszło do spotkania przedstawiciela Tajwanu z przedstawicielami rządu". Towarzyszyła jej oczywiście mocna postawa ambasador ChRL w Estonii, która zagroziła nawet opuszczeniem placówki, jeśli zostanie zrealizowana zapowiedź otwarcia przedstawicielstwa handlowo-kulturalnego w Tallinie. Niewątpliwie moment wizyty tajwańskiego ministra przypadł w chwili dość napiętej - bo warto zauważyć, że Estonia wraz z Finlandią usiłują ustalić kwestię już dostatecznie jasną, jaką jest zniszczenie przez chiński statek gazociągu "Balticconnector" i w związku z tym prowadzą negocjacje z Chinami. Notabene, dla ustalenia faktów, w mojej ocenie, warto przyjrzeć się nietypowemu, bo jednorazowemu zacumowaniu rzeczonego statku w Piławie, w przeddzień "wypadku".
Natomiast interesujący zwrot nastąpił w Wilnie, gdyż jak poinformował minister spraw zagranicznych Litwy Gabrielius Landsbergis toczą się rozmowy na temat normalizacji stosunków z Chinami. Zmiana ta jest na tyle interesująca, że przecież dopiero dwa tygodnie temu, przewodnicząca Seimasu Viktorija Čmilytė-Nielsen odwiedziła Tajwan. Przewodniczącej Sejmu towarzyszyła delegacja składająca z wiceministra finansów, reprezentanta Banku Litwy oraz przedstawicieli litewskiego biznesu. "Nie da się jednocześnie mieć poprawne stosunki z Pekinem i Teheranem oraz przyjaźnić się z Waszyngtonem. Litwa jednoznacznie opowiedziała się po stronie Zachodu. Obecnie jest to jedyna słuszna opcja. W obecnej konfiguracji geopolitycznej, kiedy świat ociera się o konflikt globalny, być może to będzie jedyna możliwość na przetrwanie." - napisał Antoni Radczenko tuż po wizycie przewdoniczącej Seimasu.
Czyżby zadziałał "efekt Balticonnector"? Tutaj tylko wspomnę, że gęsto tłumacząc to oszczędnościami, wczoraj litewski i polski operator energetyczny LitGrid i PSE postanowiły o zbudowaniu lądowego połączenia energetyczną Harmony Link na lądzie, a nie jak planowano - na morzu.
Z kolei dla Łotwy, niechęć do zaogniania relacji z Chinami ma jeszcze inny wymiar. Oto w czwartek Łotwa po raz pierwszy ogłosiła swoją kandydaturę na niestałe miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. "Udział Łotwy w Radzie Bezpieczeństwa ONZ "zapewni możliwość obrony systemu międzynarodowego opartego na rządach prawa i wartościach demokratycznych, pomocy krajom o podobnych poglądach oraz podkreślenia kwestii istotnych dla bezpieczeństwa Łotwy i regionu bałtyckiego" - podkreśliła strona łotewska. Jednak czy na pewno ten ruch ma znaczenie w obecnej sytuacji upadku porządku międzynarodowego? Wydaje się, że jest to tylko pewien ruch symboliczny podkreślony przez ostatnie słowa celów tej kandydatury. Dwa dni wcześniej łotewska agencja informacyjna LETA podała wiadomość, że Rada Bezpieczeństwa ONZ nie jest w stanie dojść do porozumienia w sprawie rezolucji w sprawie wojny Izraela z Hamasem. I tak dalej.
Wracając na nasze podwórko. Nie jest łatwo obserwować z obywatelskiego punktu widzenia ostatnie polskie zmiany polityczne. Nie wystarczyły przez te lata tysiące słów z publikowanych książek i analiz, dziesiątki, jeśli nie setki debat, na temat potrzeby utrzymania kursu rozwoju kraju w obecnej sytuacji geopolitycznej. Niestety widzę, że część polityków ewidentnie kierujących się nie interesem kraju, ale zasadami klientelizmu politycznego - tego samego, który doprowadził do upadku I Rzeczypospolitą - stara się zdezawuować najlepsze dotychczasowe osiągnięcia. Na ostrzu noża pozostaje sprawa geostrategicznej wartości CPK, czy budowy elektrowni jądrowych. Nie chcę też przewidywać, że zaprzepaszczenie rodzącej się polskiej polityki wschodniej, doprowadzi do ponownego regresu sprzed 2015 roku.
I tutaj warto zauważyć, że obraz ten nie tylko jest widoczny z Warszawy. Prawidłowo należy odczytać ostatnie trzy przesłanki: przeprowadzoną 11 listopada wideokonferencję prezydentów Polski i Ukrainy, a także słowa przesłania prezydenta Litwy Gitanasa Nausedy. "Szczególnie doceniam współpracę między naszymi krajami w dziedzinie obronności. Jestem pewien, że pomimo zmian na polskiej scenie politycznej strategiczne partnerstwo i współpraca między naszymi krajami pozostanie intensywna i efektywna". Według niego aktywna rola Polski jest w tym czasie szczególnie znacząca, „aby zapobiegać wieloaspektowym zagrożeniom i wyzwaniom stojącym przed całą naszą wspólnotą transatlantycką”.
Tymczasem co nam kroi nowy rząd pod względem dyplomacji? "Kalendarz przyjęcia euro, gotowość do rozmów z Niemcami i Francją o reformie Unii, przygotowania Europy na powrót Trumpa do Białego Domu - nowy rząd będzie prowadził zupełnie inną politykę zagraniczną niż PiS.(...)Konkretne zmiany pozostają do ustalenia, szczególnie w tak delikatnych sprawach jak ograniczenie prawa weta przy podejmowaniu decyzji przez Radę w kwestiach zagranicznych i krajowych. Jednak pada zdanie, że Unia 35 krajów członkowskich nie może być zakładnikiem stanowiska jednego, często małego kraju. Wetowanie kolejnych pakietów sankcji Brukseli przez Viktora Orbana daje tu dużo do myślenia. Jest też gotowość do rozmów o innej, fundamentalnej zmianie: wzmocnienie instrumentów ochrony praworządności. „PiS nie zniknął, populizm jest żywy w całej Europie, stanowi wielkie zagrożenie” - słyszymy." - czytamy w artykule.
I tutaj pojawia się trzecia przesłanka, jaką jest "gotowość" do rozmów reżimu Łukaszenki z Warszawą. Bezczelna "oferta" pojawiająca się nie bez przyczyny w odpowiednim, oczywiście nie tyle dla Mińska, ale dla Moskwy, momencie. Jak wczoraj, w nawiązaniu do trudnej sytuacji wojennej Ukrainy, zauważył litewski minister Gabrielius Landsbergis, "Putin odkurza plany na Dzień Zwycięstwa". Odpowiedzmy sobie sami na pytanie, czy ta oferta reżimu padłaby, gdyby nie doszło do zmiany naszego rządu? Strach się bać, jeśli ta inicjatywa znajdzie posłuch.
Niestety, to co dochodzi do poziomu obywatela, to odarty już z otoczki propagandowej jasny przekaz: realne wycofanie polskiej obecności z projektu Trójmorza, porzucenie obecnych projektów szerszej współpracy między krajami regionu, jak Trójkąt Lubelski, w tym zwłaszcza jeśli chodzi o współpracę z siłami demokratycznej Białorusi, w rezultacie czego, jak to było w minionych dekadach, po faktyczne decyzje politycy będą udawać się do Berlina. Przykre jest obserwować, kiedy takie fatalistyczne wizje mogą się zrealizować, ale związana z tym ucieczka przez trudnymi pytaniami nie zapewnią nam bezpieczeństwa w obecnie zmieniającym się świecie. Co więcej, w miarę narastania problemów, a tych nie ubywa, rola ponownego spychania podejmowania decyzji na inne ośrodki decyzyjne są tą samą drogą, jaką dążyli nasi przodkowie pod koniec XVIII wieku.
"Uchylenie się przed decyzją. Przyznajmy szczerze: to rozwiązanie uważamy wszyscy za sympatyczne. Jest takie proste. Tu nie docieka się zbytnio, poddaje się wrażeniu chwili, nie myśli się o przyszłości, korzysta z życia. Dlaczegóż by nie? Pytania? Pytania są uciążliwe. Komu mamy mieć za złe, jeżeli stara się może nawet w odurzeniu uciec przed nimi? Albo gdy próbuje wziąć z życia, co mu ono oferuje - tu, teraz, dziś? Mimo to czujemy jednak, że jest to rozwiązanie jednak pozorne, którego nie da się utrzymać do końca życia. Nie daje ono przecież w ogóle żadnej odpowiedzi na problemy, ale odkłada jedynie wszystko na potem." - pozostawiam Państwa z tymi słowami Ferdinanda Krenzera, niemieckiego teologa i filozofa.