Opinie Komentarze Analizy

Dramat sojusznika

Zdjęcie: VSAT

Dramat sojusznika

Michał Mistewicz

02-12-2025 09:30

"Aby zrozumieć ewolucję polityki francuskiej w stosunku do organizacji Sojuszu Atlantyckiego, należy mieć na widoku dwa zjawiska. Pierwsze z nich polega na bardzo realistycznym i  wyzutym z  wszelkiego sentymentalizmu sposobie rozumienia przez gen. de Gaulle'a istoty sojuszu. W jego opinii sojusz obronny ma tylko wtedy sens, jeżeli jego uczestnicy posiadają środki, zapewniające jego działanie i wolę posłużenia się tymi środkami. Zasada ta nabiera specjalnej wagi, gdy chodzi o stosunki pomiędzy sojusznikiem słabszym i silniejszym.  W tym wypadku chodzi o zapewnienie sojusznikowi słabszemu udziału w decyzji. Jest bardzo dobrze, jeżeli sojusznik słabszy ma zastrzeżone traktatowo prawo udziału w decyzji, czego zresztą Układ Atlantycki nie zapewnia, ale jest jeszcze lepiej, jeżeli posiada środki zmuszenia sojusznika silniejszego, powiedzmy - leadera sojuszu, do liczenia się z jego wolą." - napisał w 1962 roku ppłk dypl. Aleksander Kawałkowski, dyplomata i żołnierz, opisując filozofię francuskiego podejścia do NATO.

Wspominam te słowa, gdyż oddają reguły obowiązujące i współcześnie. Niestety obserwując to, co dzieję się nad Wilią, trudno nie odnieść przykrego wrażenia, że Litwa - nasz sojusznik - o którym wspominałem w ubiegłym tygodniu, pozostała sama, gdzieś na obrzeżu znacznie ważniejszego zagadnienia. Na temat pokoju lub zawieszenia broni, których oczekuje przynajmniej część z świata zachodniego, napisano już więcej.

Przypomnijmy więc krótko, że Litwa od października zmaga się z kompleksowym atakiem hybrydowym przeprowadzanym przez siły reżimu Łukaszenki. Do najstarszego obecnie napływu migracyjnego, który trwa od 2021 roku, dołączyły inne pojęcia "języka hybrydowego". Tak więc co najmniej kilkaset litewskich ciężarówek i naczep stało się zakładnikami Łukaszenki, z niestety realną szansą ich konfiskaty. Kolejne użyte zwroty to oczywiście swoiste naloty balonów z przemytem, które skutecznie blokują pracę wileńskiego lotniska, utrudniając życie nie tylko pasażerom. To, że jest to proceder sterowany przez służby reżimu, wspominałem rok temu, kiedy jeszcze były to wydarzenia incydentalne.

Obecnie "The Telegraph" pisze, że roje balonów wysyłają Zachodowi jeszcze szerszy, strategiczny sygnał. „Przesłanie brzmi: Nie jesteście już bezpieczni i nie myślcie, że wojna toczy się na Ukrainie – ona już tu jest, ale w innej formie niż rosyjskie czołgi przekraczające granice” – powiedział  Eitvydas Bajarūnas, były ambasador Litwy w Wielkiej Brytanii, obecnie ekspert CEPA.

Kolejną ceną ma być oczywiście zmuszenie Wilna do rozmów z Mińskiem - idealny wprost prezent dla Łukaszenki, który w minionym tygodniu znów roztaczał wizję rozmów pokojowych, w swoim kraju. "Zdając sobie sprawę, że jego ukochane marzenie wymyka mu się z rąk, Łukaszenka w Biszkeku po raz kolejny zaoferował siebie i Białoruś jako mediatora oraz platformę do potencjalnych negocjacji mających na celu zakończenie wojny rosyjsko-ukraińskiej. Na razie jednak wygląda na to, że białoruski polityk przesadził, stojąc w centrum idealnej burzy. Wygląda na to, że jednym z największych błędów Łukaszenki było przecenienie swojego potencjału jako rosyjskiego sojusznika. Został on oczywiście wykorzystany w pełni. Rosjanie wykorzystali terytorium Białorusi do inwazji na Ukrainę. Wykorzystali Białoruś jako „dawcę” amunicji i dostawcę komponentów dla rosyjskiego przemysłu wojskowego. Uczynili z niego „rzecznika Kremla”. Oczywiście dorzucili trochę gotówki za te usługi. Ale to wszystko. Wygląda na to, że oczekiwania na więcej nie przynoszą rezultatów." - napisał Ihor Lenkiewicz, białoruski publicysta. Według jego słów, trudno jest wierzyć w to, aby szansa dla rozmów "Mińsk-3" - bardzo źle kojarzących się dla naszej przestrzeni - realnie się ziściła.

Wniosek, które w tym kontekście powstaje, to swego rodzaju "nagroda pocieszenia" dla dyktatora, czyli zmuszenie władz Litwy do "poproszenia" o rozmowy dyplomatyczne, a tym samym legitymizację swojego postępowania. I niestety, z naszej - sojuszniczej strony - wciąż nie słychać o zdecydowanych krokach wsparcia Litwy wobec Mińska. W rezultacie znów dajemy sami przeciwnikowi narzędzie do ręki, pokazując słabość. I oczywiście należy dodać, że sytuacja nie jest jednoznaczna, bo wciąż oczekujemy na gest szantażysty wypuszczenia polskich więźniów z Białorusi. Czy wydarzy się to w okolicy Świąt Bożego Narodzenia, trudno w tej chwili powiedzieć. Na razie wypuszczono polskich księży, ale to dzięki działaniom - przynajmniej tak jest to przedstawiane - dyplomacji watykańskiej.

Zauważmy przebieg wydarzeń ostatniego nie tygodnia, ale miesiąca. Jakkolwiek na to nie patrząc, Litwa de facto jest sama ze swoim problemem. Oczywiście premier Inga Ruginienė poinformowała, że w razie potrzeby może rozpocząć rozmowy z Łotwą i Polską nad wspólnym zamknięciem granic z Białorusią, jednak na razie - prócz tych deklaracji - próżno doszukiwać się efektów. Tak więc Litwa sięgnęła wyżej, do samej UE, ale czy ten ruch zda egzamin? Na razie tylko zapowiedziano nowy pakiet sankcji wobec Białorusi, który nie pojawi się zapewne w ekspresowym tempie. Rząd rozważa również możliwość odwołania się do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w sprawie szkód wyrządzonych liniom lotniczym.

Na samej Litwie trwa natomiast dyskusja, w którym miejscu popełniono błąd. Czy za wcześnie otwarto granice? "Laurynas Kasčiūnas, przewodniczący klubu i partii Związek Ojczyzny-Litewskich Chrześcijańskich Demokratów (TS-LKD), były minister obrony narodowej, powiedział, że tryumf, jaki panował w zeszłym tygodniu, że udało się rozwiązać problem przemycanych balonów, legł w gruzach: „Jesteśmy jeszcze słabsi niż na początku kryzysu”." - zauważa polityk opozycji.

Laurynas Kasčiūnas krytykuje rząd za brak jasnego planu po zamknięciu granicy z Białorusią, czego skutkiem było uwięzienie około tysiąca ciężarówek po stronie białoruskiej, sytuacji, którą jego zdaniem łatwo było przewidzieć. Podkreśla też, że zamykanie przejść granicznych bez uzgodnienia tego z sąsiadami nie przynosi rezultatów, ponieważ otwarte punkty na Łotwie - nie wymienił w wypowiedzi Polski - niwelują efekt  działań litewskiego rządu. Według niego, Litwa znalazła się w sytuacji bez wielu możliwości wyjścia: balony wciąż przelatują, granica jest otwarta, a ciężarówki nadal pozostają w Białorusi jako zakładnicy. Choć biznes był świadomy ryzyk, presja przeniosła się na rząd i stała się problemem dla całego kraju. Natomiast minister spraw zagranicznych Litwy, Kęstutis Budrys, słusznie mówi, iż wobec reżimu należy zastosować twardą postawę. Jednak bez szerszego wsparcia naszego sojusznika, wielokrotne werbalne zapewnienia o jedności w regionie brzmią niewiarygodnie.

Niestety z tego obrazu wyłania się jeszcze jeden wniosek. W mojej opinii, głównym problemem Litwy jest jednoczesny proces pokojowy w kwestii Ukrainy. A ten stał się oczkiem w głowie nie tylko dyplomacji międzynarodowej, ale i mediów głównego nurtu. Jednak co do wartości owego "pokoju", nie ma chyba wątpliwości nad Dnieprem i nie tylko.

"Mam wrażenie, że Putin wyczuwa krew w powietrzu i w tej chwili jest to również bardzo słuszny ruch z jego strony. Naciska z całych sił – na linii frontu, przeciwko cywilom, bombardując infrastrukturę i sieć energetyczną. Nigdzie nie widać śladu pokoju" - zauważa estoński minister spraw zagranicznych Margus Tsahkna. „Ten proces przebiega w sposób niezwykle publiczny. Pojawiają się wszelkiego rodzaju przecieki, rozmowy telefoniczne, propozycje i kontrpropozycje. Rzadko zdarza się, by podczas takich wydarzeń pojawiał się taki natłok informacji. Po drugie, dzisiejsza dyplomacja zagraniczna i polityka zagraniczna zdecydowanie nie są dla ludzi o słabych nerwach. Musimy zachować ogromny spokój i konsekwentnie dążyć do naszych celów” – zauważa polityk.

Natomiast były dowódca Ukraińskich Sił Zbrojnych, ambasador Ukrainy w Wielkiej Brytanii Walery Załużny napisał ostatnio, że najbardziej prawdopodobnym scenariuszem zakończenia wojny rosyjsko-ukraińskiej będzie jej zamrożenie na kilka lat, co strony wykorzystają do przygotowania się do nowej rundy konfrontacji zbrojnej.

"Zdecydowana większość wojen kończy się albo wspólną porażką, albo przekonaniem wszystkich o zwycięstwie, albo innymi opcjami. Kiedy więc mówimy o zwycięstwie, musimy szczerze powiedzieć: zwycięstwo to upadek Imperium Rosyjskiego, a klęska to całkowita okupacja Ukrainy poprzez jej rozpad. Wszystko inne to tylko kontynuacja wojny” – napisał Załużny. Ambasador zwraca również uwagę, że Ukraina potrzebuje silnych gwarancji bezpieczeństwa przy zawieraniu traktatu pokojowego. Może to oznaczać przystąpienie Ukrainy do NATO, rozmieszczenie broni jądrowej w tym kraju lub wysłanie dużego kontyngentu wojskowego sojuszników zdolnego do stawienia czoła Rosji. Jakie jest prawdopodobieństwo tych możliwości, wiemy nie od dziś.

Po drugiej stronie są słowa tych Ukraińców, którzy już przeżyli rosyjską niewolę. "Trzeba zaakceptować rzeczywistość taką, jaka jest, nawet jeśli ci się ona wcale nie podoba i chcesz żyć w 2008 roku i udawać, że nie ma wojny. Ale tak właśnie teraz żyjemy. Dorośli chowają swoje dzieci, Rosjanie zabijają cywilów dla zabawy, kraj wypełnia szum generatorów, linia frontu ciągnie się przez tysiące kilometrów. A na arenie międzynarodowej wciąż nie zdecydowali, czy my, ty i ja, jesteśmy godni przetrwać i zachować nasz kraj. Trudno mi pogodzić się z tym, że istnieje ogromna liczba ludzi w naszej elicie, którzy od czterech lat zachowują się tak, jakby istniała jakaś „zapasowa Ukraina”, do której uciekną, jeśli ta upadnie. (...) Ale większość z nas nie ma zapasowej Ukrainy – jest tylko ta jedna, nie mamy innego życia – jest tylko to jedno, które jesteśmy gotowi oddać za Ukrainę i na Ukrainie. Niezmiernie irytują mnie politycy, którzy widzą kryzys władzy nie jako ryzyko, lecz jako szansę, by coś uszczknąć." - napisał Wołodymyr Mykołajenko, były mer Chersonia, który dodaje: "Wszyscy postrzegają Ukraińców jako zasób. Ale ten zasób nie jest nieskończony.". Były samorządowiec nawiązuje też do aktualnej afery korupcyjnej, która już kosztowała stanowisko Andrija Jermaka.

"The Economist" z kolei ostrzega, że pokój będzie testem dla Europy. To zresztą wynika również z powodów, o których wspominałem na początku tej wojny: różnic między regionami, w tym byłej I Rzeczpospolitej, a Europą Zachodnią. "Kraje na wschodniej flance – Polska, kraje bałtyckie, Finlandia – pozostają nieufne, obawiając się, że Rosja ponownie skoncentruje przeciwko nim swoje siły. Mocarstwa zachodnie z kolei będą dążyć do powrotu do pokojowego życia i ograniczenia wydatków na obronność. Dodatkowo, kwestia relacji z Rosją i Ameryką zaostrzy spory polityczne. Część europejskich interesów biznesowych i partii prawicowych opowiada się za przywróceniem stosunków handlowych z Rosją i zniesieniem sankcji, co mogłoby doprowadzić do konfliktów z krajami zdecydowanie sprzeciwiającymi się Moskwie. Dyskusje będą również koncentrować się na odbudowie Ukrainy, powrocie uchodźców oraz perspektywach jej członkostwa w UE." - czytamy w artykule.

I znów powracamy na nasze podwórko. Ostatnie dni i tygodnie pokazują, że sami cały czas kształtujemy pojęcie wartości sojusznika. Zaufanie jest tutaj pojęciem kluczowym. Niewątpliwie z litewskich mediów, ale i wypowiedzi polityków, nie wprost, można odczytać apel kierowany pod adresem Warszawy. To czy nasz kraj odpowie na ten milczący apel, może zależeć więcej niż w tej chwili oczekujemy. Jak wspominałem, w czasach takie jak obecne, krótkoterminowe interesy kończą się zwykle długoterminowymi kłopotami. To czy ma to miejsce obecnie, pozostawiam Państwa ocenie.


opr. wł.
Wirtualna kawa za pomocą portalu suppi.pl:
Wspieraj nas na suppi.pl