Zdjęcie: Pixabay
25-04-2023 09:30
„Ta decyzja jest oczywiście wyjątkowo nieprzyjazna. Od razu przypominają się wszystkie niuanse handlu z Rosją na długo przed wojną. Pamiętasz, kiedy zakazano litewskiego nabiału, gruzińskiego wina, ukraińskiej czekolady, polskiej wieprzowiny i tak dalej? (...) Decyzja Polski i innych sąsiednich krajów będzie miała ogromne negatywne skutki gospodarcze, jeszcze większe negatywne skutki moralne i będzie miała długofalowe konsekwencje polityczne. Ukraina to dumny naród, ludzie walczą i giną na froncie (…) i przez to znów będą się zastanawiać, czy nasi sąsiedzi rzeczywiście wspierają nas do końca, czy też będziemy musieli (…) walczyć samotnie z wrogiem do końca" – powiedział w minionym tygodniu Aivaras Abromavičius, litewski finansista z ukraińskim obywatelstwem, co umożliwiło mu w latach 2014–2016 piastować urząd ministra rozwoju gospodarczego i handlu Ukrainy.
Postać dość interesująca, zwłaszcza, że jak się wydaje, nadal posiada wpływy w Kijowie - już po swojej rezygnacji ze stanowiska ministerialnego w 2016 roku, oficjalnie w proteście przeciwko niedotrzymywaniu przez władze kursu walki z korupcją i naciski ze strony administracji prezydenta Poroszenki, pełnił później obowiązki doradcyWołodymyra Zełenskiego w czasie kampanii wyborczej. Następnie został w 2020 roku powołany na kilka miesięcy na stanowisko dyrektora generalnego Ukroboronpromu - czołowej spółki zbrojeniowej - celem ustabilizowania jej sytuacji, a następnie, także z nominacji prezydenta Ukrainy, objął funkcję przedstawiciela państwa - członka rady nadzorczej Oszczadbanku, z którego odszedł także po kilku miesiącach by zająć się biznesem w branży fintech, wciąż jednak zasiada w kilku ukraińskich instytucjach, m.in. w Ukraińskiej Akademii Ładu Korporacyjnego (UCGA).
W wywiadzie, którego udzielił litewskiej stacji LRT, Abromavičius wprawdzie rozkłada nieco akcenty w sprawie zablokowania eksportu ukraińskiego zboża, bo obwinia o to także Koleje Litewskie, które według niego nie zrobiły w ciągu roku nic, aby do portu w Kłajpedzie można było dowieźć więcej ukraińskiego zboża, to jednak polska decyzja jest główną osią całego efektu afery. „Chcę przypomnieć, że Polacy zakazali nie tylko importu i tranzytu zboża, ale także wszystkich produktów rolnych: wina, miodu, drobiu, mięsa, bioetanolu. A jednocześnie wszystkie ukraińskie sklepy są pełne polskich produktów: nabiału, konserw i tak dalej.(...) Teraz, kiedy Polacy powiedzieli, że pozwolą na tranzyt zboża i innych produktów, nie powinniśmy skakać z radości i mówić, że wreszcie osiągnęliśmy kompromis, ponieważ znamy Polaków, przejeżdżamy przez to samo terytorium Polski, przez granicę, i wiemy, że są bardzo dobrzy we wstrzymywaniu tranzytu przez swój kraj za pomocą środków administracyjnych" - powiedział Abromavičius.
Teraz dla kontekstu tej opinii trzeba przypomnieć inną sytuację, z 2020 roku, kiedy Polska zablokowała granice w obawie przed rozszerzaniem się pandemii, co spowodowało, że powracający z innych krajów obywatele państw bałtyckich zostali de facto odcięci od możliwości powrotu do swojego domu. Efekt tamtej nieprzemyślanej najwyraźniej do końca decyzji Warszawy, być może mające charakter "decyzji wewnętrznej", odniósł fatalne wrażenie właśnie w krajach bałtyckich. "Nieoczekiwane zachowanie Polski na początku kryzysu pokazało, jak niezbędna jest dla Estonii współpraca w zakresie bezpieczeństwa z Polską, ale także zmusiło do rozważenia potencjalnych negatywnych niespodzianek w przyszłych kryzysach." - napisali wówczas eksperci estońskiego think-tanku ICDS.
Zauważmy przy tym, jak sytuacja wewnętrzna - działania politycznego ugłaskiwania swojego elektoratu - przekłada się na efekty międzynarodowe. Przypominają mi się niedawne słowa prezydenta Estonii Alara Karisa, który w mowie po zaprzysiężeniu nowego estońskiego rządu, powiedział, że każda decyzja rządu powinna opierać się na analizach wpływu swoich działań. I choć słowa te dotyczyły bardziej polityki wewnętrznej, to jednak w sposób szczególny powinna być rozważana także przez władze naszego kraju. Dlaczego? Bo dotyczy naszego sworzniowego znaczenia w całym układzie bezpieczeństwa naszego regionu Europy. Pokazują to sytuacje, tak z 2020 roku, jak i z minionego roku, w którym okazało się, że nasze położenie geograficzne jest istotne z punktu widzenia budowy hubu wsparcia dla walczących wojsk ukraińskich czy właśnie punktu przepływu eksportu ukraińskiego zboża co stało się źródłem ostatnich problemów.
Jednak, tak jak wskazał litewsko-ukraiński ekspert, nie możemy zakładać, że rozwiązany już częściowo problem, nie pozostawi pewnego "efektu pamięci", gdyż takie jest znaczenie polityki międzynarodowej. Trzeba także zauważyć, iż Warszawa, być może właśnie w pośrednim celu zatarcia swojego błędu, w minionym tygodniu wzmocniła polityczne wsparcie dla Ukrainy w kwestii realizacji aspiracji wejścia do NATO. Przypomnijmy, że jeszcze kilka tygodni temu, minister spraw zagranicznych Dmytro Kułeba informował z żalem, że decyzja w sprawie Ukrainy zeszła z agendy lipcowego szczytu sojuszu w Wilnie. Tymczasem kilka dni temu podczas swojej wizyty w Kijowie, sekretarz generalny paktu Jens Stoltenberg zadeklarował, że "Wszyscy członkowie NATO zgadzają się, że Ukraina powinna znaleźć się w strukturach NATO, obecnie naszym celem jest to, aby Ukraina zwyciężyła w wojnie z Rosją.". Jak wskazują jednak eksperci, wypowiedź ta nie oznacza spełnienia marzeń Kijowa, ale oprócz znaczenia propagandowego może być, między innymi, elementem presji przed szczytem NATO w Wilnie, wobec krajów, które tak jak Węgry czy Niemcy, opierają się takiej wizji.
W tej sytuacji artykuły, takie jak opublikowany wczoraj na łamach "Foreign Affairs", autorstwa premierów Czech, Słowacji i Polski, Petra Fiali, Eduarda Hegera i Mateusza Morawieckiego, są jednym z ważnych głosów na rzecz wsparcia Ukrainy w tej sprawie.
"Przyszłość bezpieczeństwa europejskiego musi opierać się na solidnych podstawach, z NATO jako kotwicą wspólnoty transatlantyckiej, która promuje wartości demokratyczne, współpracę w zakresie bezpieczeństwa i pokojowe rozwiązywanie sporów. Na zbliżającym się szczycie w Wilnie NATO będzie musiało odpowiedzieć na trudne, ale nieuniknione pytania dotyczące przyszłości sojuszu, w tym jego stosunków z Ukrainą i przyszłej strategii wobec Rosji. W 2008 roku sojusznicy zdecydowali, że przyszłość Ukrainy (wraz z Gruzją) powinno wiązać się z członkostwem w NATO. Nadszedł czas, aby Sojusz wytyczył jasną i wiarygodną ścieżkę członkostwa Ukrainy, jeśli i kiedy Kijów sobie tego życzy i kiedy warunki na to pozwolą. A do tego czasu musimy być gotowi do zapewnienia gwarancji bezpieczeństwa, wykraczających poza zapewnienia polityczne, które zapobiegną temu, by Ukraina raz na zawsze stała się szarą strefą. Szare strefy stwarzają autorytarnym reżimom okazję do siania niestabilności i zwiększania napięć." - czytamy w artykule.
"Oprócz trwającej wojny, na drodze do przystąpienia Ukrainy do NATO stoi jedna wielka przeszkoda: brak porozumienia wśród państw członkowskich. Zgoda panuje jedynie co do stanowiska, że Ukraina nie może przystąpić do NATO, dopóki trwają walki, ponieważ NATO nie chce być stroną w wojnie. (...) Natomiast Polska i kraje bałtyckie chcą zaoferować Ukrainie jasną ścieżkę do członkostwa i natychmiastowego zacieśnienia relacji z sojuszem na najbliższym szczycie NATO w Wilnie na Litwie w lipcu. Pomimo licznych stwierdzeń przywódców państw zachodnich, że powinni byli wcześniej wysłuchać Polski i krajów bałtyckich w kwestii zagrożenia ze strony Rosji, ich poglądy są ponownie odsuwane na bok, gdy NATO debatuje nad przyszłą architekturą bezpieczeństwa Europy i miejscem Ukrainy w niej." - czytamy w artykule Kristi Raik, estońskiej politolog z think-tanku ICDS.
"Stany Zjednoczone i Niemcy, wspierane przez Węgry i kilka innych krajów, zdają się obawiać, że Rosja stanie się bardziej agresywna, jeśli Ukraina otrzyma jasną mapę drogową do członkostwa w NATO - tak jakby Rosja już teraz nie robiła wszystkiego, co w jej mocy, by zniszczyć Ukrainę i zdestabilizować jej zwolenników. Te zachodnie rządy trzymają się błędnej logiki, która w pierwszej kolejności doprowadziła do wojny: że bezpieczeństwo w Europie można poprawić tylko wtedy, gdy Rosja nie będzie prowokowana, a jej rzekome obawy o bezpieczeństwo będą respektowane. A jednak to właśnie to zachodnie pragnienie, by nie prowokować Rosji, sprawiło, że Kreml uwierzył, iż może ponownie narzucić swoją strefę wpływów siłą krajom sąsiednim bez żadnego poważnego sprzeciwu ze strony Zachodu. To właśnie szczyt NATO w 2008 roku w Bukareszcie, w Rumunii - gdzie Sojusz ogłosił, że Gruzja i Ukraina mogą pewnego dnia zostać członkami, ale odmówił przyznania im planu działania w zakresie członkostwa - utorował drogę do inwazji Rosji na Gruzję kilka miesięcy później i na Ukrainę w 2014 roku." - zauważa Raik, która postuluje, iż tylko przyjęcie Ukrainy do NATO na zasadach podobnych, w jakich przyjęto niedawno Finlandię, zapewni pokój w tej części Europy.
Mowa o tym wszystkim w sytuacji, w której szef Estońskich Sił Obrony, generał Martin Herem, pisze wprost, że Estonia musi być gotowa do kolejnej odsłony rosyjskiej agresji, już w perspektywie najbliższych dwóch - trzech lat. Generał podkreśla także znaczenie przyjęcia sił sojuszników z NATO. I jak wiadomo, władze państw bałtyckich intensywnie pracują nad zapewnieniem takiego wsparcia w trakcie zbliżającego się szczytu. "Oczekiwania krajów bałtyckich co do planów są duże, zwłaszcza w stosunku do Finlandii i Szwecji, ale życzenie rozmieszczenia tu znacznie większej liczby żołnierzy i sprzętu prawdopodobnie się nie spełni." - tonują emocje media. „Jeśli spojrzysz na nasz region tutaj, region nordycki i region Morza Bałtyckiego, faktycznie musimy wziąć pod uwagę, że jest to jeden obszar operacyjny” – powiedział minister obrony Hanno Pevkur, po raz kolejny odkrywając wiedzę, którą posiadali nasi przodkowie.
A na to wszystko nakłada się odsłonięcie prawdziwego oblicza chińskiego postrzegania naszego regionu, w postaci publikacji wypowiedzi chińskiego ambasadora we Francji, iż kraje posowieckie nie mają statusu suwerennych państw, a która odbiła się szerokim echem. Warto zauważyć, że ta nieprzypadkowa wypowiedź nastąpiła zaledwie dwa tygodnie po wizycie francuskiego prezydenta w Pekinie. Jak wielkie musiały być obietnice Macrona złożone w Chinach, tylko można się domyślać. Tym bardziej, że tym razem, chiński ambasador nie został wezwany do francuskiego MSZ. Oczywiście dla obserwatorów sceny geopolitycznej takie postrzeganie, niemal wprost wzięte z epoki chanów, w swoim czasie rządzącymi także Moskwą, nie jest zaskoczeniem. Dlatego nie może być także zaskoczeniem konstatacja, w jaki sposób może zakończyć się spór o Tajwan. Jedno jest pewne - w tej sprawie Waszyngton nie może liczyć na poparcie Paryża.
Jest jeszcze jeden aspekt wypowiedzi chińskiego dyplomaty. Jeden z ojców odzyskania przez Litwę niepodległości, prof. Vytautas Landsbergis stawia pytanie, czy taka wypowiedź dyplomaty nie sygnalizuje zacieśnienia też relacji Chin z Rosją. "Być może oświadczenie ChRL ujawnia nie przypadkową, lecz systemową zbieżność dwóch wielkich państw niedemokratycznych, sygnalizując dalekosiężny plan moskiewskich putinistów, by podzielić świat na dwa bloki. Byłyby to dwa światy izolujących się Chin-Rosji (nawet z ambicjami BRICS) i wszystkich innych. Formalnie są oni jeszcze objęci ONZ. Ale Rosja jest już na prawnych peryferiach ONZ i może chcieć wciągnąć tam Chiny". Zwrócił uwagę, że oświadczenie chińskiego ambasadora, może oznaczać również, że Pekin nie uznaje natowskiej granicy między Rosją a państwami bałtyckimi. „Może to jest zachęta ChRL do partnerskiej Rosji, jeśli naprawdę planuje wyjść z wojną poza granice państw bałtyckich?” W tę grę wchodzą Chiny. Jednocześnie zakwestionowana została przez Chiny granica sojuszu obronnego Rosja-NATO." - napisał prof. Landsbergis.
Jak widzimy, świat przyspiesza niestety w bardzo niepokojącym kierunku. To co zauważają także poszczególne społeczeństwa, także zauważa sekretarz generalny ONZ Antonio Gutteres, który mówił wczoraj, że stoimy "w obliczu bezprecedensowych i zazębiających się kryzysów” oraz „napięcia między głównymi mocarstwami osiągnęły historycznie wysoki poziom”.
Tym bardziej musimy zrewidować nasze postrzeganie tej rzeczywistości w naszym regionie, bo różnica między tą, którą chcemy osiągnąć, a tą którą możemy otrzymać w razie niepowodzenia lub wymuszenia przez wszelkiego rodzaju polityczne naciski zewnętrzne realizowane rękami miejscowych chętnych zysku i splendoru, będzie diametralnie inna. Dążenie do dotąd iluzorycznej, wykpiwanej, dla wielu utopijnej, formy głębszej współpracy regionalnej jest jednym z leków na to nadchodzące zło, którego skali nikt nie zna.