Zdjęcie: Wikipedia
14-06-2022 09:30
"Iż już Krolestwo polskie i Wielgie Księstwo Litewskie jest jedno nierozdzielne i nierożne ciało, a także nierożna ale jedna a spolna Rzeczpospolita, ktora się z dwu państw i narodow w jeden lud zniosła i spoiła." - czytamy w punkcie 3 Aktu Unii Lubelskiej z 1569 roku. To krótkie zdanie sprzed wieków, niech będzie treścią wprowadzającą do pewnego rozważania, które przyniósł miniony tydzień.
Niewątpliwie zeszłotygodniowy artykuł Marka Budzisza "Pora na postawienie kwestii polsko – ukraińskiego państwa federacyjnego. Potrzebne są odważne decyzje", który ukazał się ma łamach "wPolityce", wywołał ożywioną dyskusję wśród rodzimych ekspertów, którzy, jak to ma miejsce w ostatnich latach, po dość ostrej wymianie zdań i ambicjonalnych wycieczkach okopali się na swoich pozycjach. Tymczasem warto nadal prowadzić dyskurs w tym temacie, gdyż jak każde rozważania mogą doprowadzić one do innych, owocnych wniosków.
Zaznaczę tutaj, że zgodnie z treścią naszego artykułu wprowadzającego, jestem zwolennikiem szerokiego sojuszu tak obronnego, jak i szerokiej współpracy gospodarczej, kulturalnej, naukowej i innej, niepodległych państw, których narody kiedyś stanowiły część I Rzeczpospolitej, przy czym z powodów oczywistych, na tę chwilę Białoruś, niestety nie może być brana pod uwagę. Wracając jednak do rozważania, warto tutaj przypomnieć, że dyskusja o federacji Polski z innymi krajami, już się odbywała w przeszłości. Dość tylko przypomnieć, dyskutowaną przez polskie i czechosłowackie rządy na uchodźstwie w latach 1940-1943, kwestię Konfederacji polsko-czechosłowackiej. Jako memento, brzmi powód zerwania rozmów ze strony czechosłowackiej: "Masaryk poinformował posła polskiego przy rządzie czechosłowackim Adama Tarnowskiego, że władze moskiewskie są przeciwne nie tylko konfederacji polsko-czechosłowackiej, ale i układowi sojuszniczemu.". Tak, znów czarny cień Moskwy przesądził o wadze współpracy państw Europy Środkowej.
Ten sam, długi cień Moskwy kładzie się widać niestety, na części ubiegłotygodniowej twitterowej dyskusji na temat artykułu Marka Budzisza. Nie będę tutaj wymieniał poszczególnych treści, ale zasada "nie, bo nie", albo nie wymieniane wprost "co powie Moskwa", poprzez określenie "sprowadzanie zagrożenia", nie jest de facto konstruktywną dyskusją, a sprowadzanie jej do dawno przebrzmiałej mentalności klienckiej, by nie określić tego gorzej.
"Swe rozważania ukraiński polityk kończy stwierdzeniem, że Andrzej Duda wygłaszał swe przemówienie w parlamencie Ukrainy w rocznicę urodzin Semena Petlury, który był wielkim zwolennikiem unii polsko – ukraińskiej i cały wywód zamyka wiele mówiącym passusem, w którym pisze, że ma „nadzieję, że dotychczasowa współpraca, oparta na zrozumieniu trudnej historii, będzie silniejsza niż w poprzednim stuleciu i w końcu się zjednoczymy”. Warto te głosy skrupulatnie odnotowywać, bo wydaje się, że mamy po stronie ukraińskiej do czynienia ze znaczącym przewartościowaniem dotychczasowych sądów i przekonań. Jest to ważny trend, bo pozwala nam też zrozumieć, kierując się racjonalną kalkulacją, na czym polega polska pozycja na Ukrainie teraz, po 100 dniach wojny. Jest ona budowana dzięki zaangażowaniu wojskowemu i politycznemu. To nie gospodarka, sprawność negocjacyjna, z pewnością też nie siła kapitałowa, wpływa na to, że wielu przedstawicieli polskiej opinii publicznej, w tym i ja, jest zdania, że na naszych oczach następują zmiany o charakterze historycznym, a może nawet epokowym." - napisał Marek Budzisz.
Konstruktywni krytycy wskazują tu na szczególne okoliczności negujące możliwość zawarcia, bliższego niż sojusz, porozumienia pomiędzy Polską i Ukrainą. Na plan pierwszy, poza kwestiami gospodarczymii, wysuwa się kwestia samej wojny i celów Ukrainy, która właśnie walczy nie tylko o swoje terytorium, ale swoje istnienie, więc trudno wymagać, aby poświęcali swoją wywalczoną niepodległość dla - w tej chwili dość iluzorycznemu - tak ścisłemu porozumieniu. Kolejną kwestią jest sama elita polityczna Ukrainy, a tutaj, przypomnijmy, mamy do czynienia z całą schedą po władzy oligarchów, z wyrobioną już, wymienioną wyżej świadomością kliencką, tym razem wobec krajów Europy Zachodniej. "Odbyłem niezwykle wartościową i szczerą rozmowę o relacjach Polski i Ukrainy z ekspertem, który bardzo dobrze zna nasze kraje. Potwierdziły się moje założenia,że tzw. polsko-ukraińskie państwo federacyjne to mrzonka, a sama Ukraina nie rzuci Niemiec, Francji, UE czy NATO dla Polski, czy naszej prawicy." - napisał dr Michał Patryk Sadłowski z UW.
Jednak pojedyncze opinie nie przesądzają samej sprawy. Tym czym dla Mołdawii jest Rumunia, tym Polska może być dla Ukrainy - znaczącym wzmocnieniem i ewentualnym planem B włączenia do UE. Niezależnie, czy takie możliwości istnieją i to jakie są głosy za i przeciw takim koncepcjom, warto zgodzić się z jedną kwestią: jesteśmy świadkami epokowych zmian nie tylko w naszym regionie i to jak potoczą się następne tygodnie, miesiące i lata, nie można przesądzać już teraz. Nikt przecież nie przypuszczał, w jaki sposób nastąpi przyjęcie ukraińskich uchodźców przez nasze społeczeństwo, o innych nieoczekiwanych decyzjach nie wspominając. Natomiast to, jak głębokie będą zmiany w naszym regionie, jest tylko pochodną determinacji i pomysłów rządzących, którzy dostrzegają, bądź nie, rodzące się przełomowe szanse.
To co kładzie kolejną tamę na drodze szerszej współpracy regionalnej jest dominacja tandemu francusko-niemieckiego. I tutaj także, mamy do czynienia z kulturą, a nawet filozofią, głębokiej lojalności wobec Moskwy. "Gdy prezydent Francji Emmanuel Macron spędza na telefonach do Putina ponad 100 godzin, co z satysfakcją ujawnił Kreml, to też trudno mówić o przypadku. Jeśli po raz kolejny powtarza, że Rosji nie należy upokarzać, a Putin musi wyjść z konfliktu z twarzą, czyli że Ukraina powinna oddać część swego terytorium, to znaczy, że jest to trwała polityka, a nie przejęzyczenie." - napisał Maciej Strzembosz na łamach "Rzeczpospolitej".
"Odbudowana Ukraina będzie najbardziej proamerykańskim krajem w regionie. Wojna uświadomiła wszystkim, że Ukraina jako spichlerz świata i posiadacz 90 proc. światowych zasobów neonu, grający w ścisłym sojuszu z USA i Polską, dla Francji i Niemiec wcale nie jest pożądanym członkiem Unii Europejskiej. Zmieni bowiem proporcje, wzmocni frakcję proamerykańską i antyrosyjską, sprawi, że oś Berlin–Paryż nie będzie już jedyną możliwą osią Unii Europejskiej.(...) Dlatego – co dziś widać bardzo wyraźnie – Scholz i Macron zrobią wszystko, by Ukraina nie weszła ani do NATO, ani do UE i by nie pokonała Rosji przy wsparciu zjednoczonego Zachodu." - czytamy w artykule. To także lęk Berlina przed ciągotami niepodległościowymi Kijowa, które stoją naprzeciw federacyjnym planom rządów niemieckich w UE, o których już wspominałem.
I z takim właśnie podejściem, zapewne przybędą w czwartek do Kijowa, Macron, Scholz i "na doczepkę" premier Włoch Mario Draghi. Jak zauważyły już ukraińskie media, wizyta odbędzie się na dzień przed opublikowaniem decyzji w sprawie kandydatury Ukrainy, Mołdawii i Gruzji do UE. W mojej ocenie, wizyta ta, ma być odpowiedzią na wcześniejsze wizyty w Kijowie, przywódców państw naszego regionu, w tym sensie, wizytą "dyscyplinującą" i przypominającą, kto sprawuje faktyczną władzę w Europie. To jednak, że ta władza jest bezbronna, zastraszona i zależna od kaprysów Kremla, zapewne nie będzie eksponowane.
"Presja Berlina i Paryża jest bardzo silna. Ma ona na celu doprowadzić do pokoju na Ukrainie na zasadzie koncesji terytorialnych Ukrainy dla Rosji. W związku z tym, jest to gorzka pigułka dla politycznych elit na Ukrainie. Uważam, że Ukraina, jeżeli by mimo wszystko chciała szybko aplikować do Unii Europejskiej, to powinna to zrobić przez Polskę, czyli intensyfikując integrację polityczną z Polską w podobny sposób, jak wejście NRD do UE odbyło się przez Niemcy. Bez względu na to, czy ten scenariusz jest realny, czy nierealny, uważam, że pogłębienie integracji politycznej przy wzajemnej współpracy w wielu dziedzinach między Ukrainą a Polską też będzie korzystne dla Ukrainy. Również dla Polski i szerzej - dla krajów Europy Środkowo-Wschodniej, dlatego że pogłębi integrację w tym regionie i będziemy mieli szansę po kilkuset latach wybić się na autonomię strategiczną, czyli zacząć bardziej skutecznie wyrażać swoje interesy w polityce międzynarodowej. Bardzo podobny scenariusz współpracy powinniśmy rozważać w przyszłości w stosunku do Białorusi." - powiedział w wywiadzie prof. Tomasz Grzegorz Grosse, socjolog, politolog i historyk z UW.
Jak widać kwestie, o których piszę niemal od początku, przybierają coraz bardziej realne kształty. Tutaj warto wskazać na stałe zagrożenie rosyjskie, które nie zniknie. "„Jeśli Ukraina upadnie, kraje bałtyckie będą następne, a wynik wojny określi również przyszłość Rosji.” – powiedział były premier Rosji, a obecnie opozycjonista, Michaił Kasjanow podczas wywiadu dla AFP. W świetle ostatnich wypowiedzi Putina i porównania swojej roli do działań cara Piotra I "jednoczącego ziemie Rosji", słowa te są smutną konstatacją kremlowskiej rzeczywistości i jednocześnie stałego zagrożenia dla naszej przestrzeni wolności.
"Wydaje się jednak, że w tej kwestii - czy wzmacniać Ukrainę przy stole negocjacyjnym, czy też pokonać Rosję - nadal istnieje wiele nieporozumień i tak, te nieporozumienia rzeczywiście osłabiają naszą pozycję. Ponieważ jesteśmy tak silni, jak silna jest nasza zdolność do zajmowania wspólnego stanowiska. Silne wspólne stanowisko jest lepsze niż zjednoczone, ale słabe. Z pewnością nadejdzie więc czas, kiedy koalicja będzie musiała wyznaczyć cel do osiągnięcia." - mówił w wywiadzie minister spraw zagranicznych Litwy Gabrielius Landsbergis. Minister odpowiedział także na ubiegłotygodniowy projekt uchwały rosyjskiej Dumy o wycofaniu przez Rosję uznania niepodległości Litwy. "Nazwałbym to groźbą, bezpośrednią groźbą dla Litwy, a my wszystkie takie groźby traktujemy poważnie, nawet jeśli osoba [składająca propozycję] nie jest znana z powagi politycznej w rosyjskich kręgach politycznych. Rosja jest jednak bardzo niebezpiecznym sąsiadem i wszystko, co pochodzi z Moskwy, traktujemy bardzo poważnie." - powiedział Landsbergis.
Jak widać sytuacja zaczyna coraz bardziej narzucać same rozwiązania. Jednak nawet w państwach zagrożonych, są też głosy iż Rosja nie jest stracona. Zdaniem Alvydasa Nikžentaitisa, szefa Litewskiego Instytutu Historycznego, doświadczenia historyczne związane z próbą dekomunizacji Rosji pokazują, że kraj ten ma jeszcze przynajmniej teoretyczną szansę stać się kiedyś w przyszłości częścią cywilizacji zachodnioeuropejskiej, ale koszty tego będą znacznie wyższe niż po 1990 roku.
Litewski historyk twierdzi, że droga, którą musi przejść Rosja, musi zasadniczo powtórzyć tę, którą przeszły Niemcy po II wojnie światowej - skrucha, reparacje. I nie tylko desowietyzacja, ale także deimperializacja. "Tylko wtedy Rosja ma szansę stać się i być cywilizacją europejską. Choć byłaby to droga bardzo trudna i bolesna dla społeczeństwa rosyjskiego, przebieg obecnej wojny pokazuje, że jest to możliwe. A jednocześnie, jeśli uda się popchnąć Rosję w tym kierunku, będzie to szansa, której kraje tego regionu nie powinny przegapić. Ponieważ jest to szansa na to, że pewnego dnia, może za 20 lat, może za 50 lat, będziemy mieli normalną cywilizację europejską zamiast imperialistycznego sąsiada" - powiedział Alvydas Nikžentaitis.
"Niech Zachód nie łudzi się, że jakikolwiek przyjdzie następca Putina, obali ktoś Putina, to będzie lepiej. Będzie gorzej. Rosję może uratować tylko rozbiór Rosji." - mówił prof. Andrzej Nowak. I te słowa w perspektywie najbliższych lat, trzeba mieć na uwadze, zwłaszcza oceniając zaloty polityczne Europy Zachodniej wobec Rosji, jak i nasze własne doświadczenia historyczne z obecności w tym, a nie innym miejscu kontynentu. Tak więc słowa o odwadze i dostrzeganiu szans, które być może już się nie powtórzą, mogą przesądzić o naszym "być albo nie być". Polecam tutaj pewien scenariusz zaprezentowany przez Huberta Walasa, przedstawiciela młodego pokolenia, które nie jest skażone lękami poprzedniego systemu prowadzenia polityki zagranicznej. Z podobnym spojrzeniem należy podejmować dalekosiężne decyzje.