Zdjęcie: Pixabay
05-12-2023 09:30
"Gdy tylko minął pierwszy szok klęski, a wspierana przez Anglię i USA Armia Czerwona zatrzymała się w odwrocie, rząd sowiecki począł usztywniać swe stanowisko w rozmowach z sojusznikami, a zwłaszcza z rządem polskim. Już wówczas w nieoficjalnych kontaktach sowiecko-angielskich pojawiła się koncepcja oparcia polskiej granicy wschodniej na linii Curzona. Kolejnym zwiastunem groźnego dla Polski wzmocnienia stanowiska Stalina była sprawa państw bałtyckich, które rząd sowiecki uznawał za część swego terytorium".
"(...) Stalin nie mógł też znieść polsko-czechosłowackiego dążenia do stworzenia federacji, zapoczątkowanego jeszcze w listopadzie 1940 r . i kontynuowanego przez wspólny Komitet Koordynacyjny. Ukoronowaniem tych tendencji w polityce emigracyjnych rządów Polski i Czechosłowacji była umowa z 23 stycznia 1942 roku o przyszłej konferencji polsko-czechosłowackiej, związku, który miał przynieść państwom środkowoeuropejskim pełną niezależność od Niemiec i ZSSR. W projektach Sikorskiego przewidziano także przystąpienie do konfederacji Węgier, Rumunii i Litwy. Ostrą reakcję sowiecką na te plany wywołał nie tylko fakt uwzględnienia Litwy, którą Stalin chciał zatrzymać w garści, ale w ogóle idea związku. Godziła ona w imperialne plany kierownictwa sowieckiego, nawet wówczas, gdy broniło się ono pod Moskwą i Stalingradem. Wkrótce też udało się Stalinowi storpedować plany federacyjne Polaków, Czechów i Słowaków. Już wówczas rząd sowiecki rozpoczął podwójną grę, udając wobec sojuszników zachodnich współpracę z rządem Sikorskiego, a jednocześnie przygotowując swoje marionetki do przejęcia władzy w Polsce." - ten obszerny fragment artykułu z 1980 roku z paryskiej "Kultury" autorstwa prof. Wojciecha Roszkowskiego, występującego wówczas jako "Andrzej Albert", uważam za niezbędne tło dzisiejszego komentarza.
Przypomnijmy więc: 5 grudnia 1941 roku, Niemcy znajdują się w Chimkach, około 30 km od murów Kremla, natomiast trzy tygodnie później, 27 grudnia 1941 roku, pod Warszawą zostaje zrzucona grupa polskich komunistów z Marcelem Nowotką na czele. Nawet mając przed oczami potencjalną klęskę, Stalin wciąż dążył do realizacji swoich planów zapewnienia swoich wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej. Ten przykład jest dość istotny. Bo owszem Putin to nie Stalin, a Rosja nawet przez moment nie znalazła się w obliczu takiej klęski. Ale to właśnie z taką mentalnością mamy do czynienia. Sęk w tym, że ostatni tydzień dostarczył aż nadto ku temu dowodów i nie tylko dzisiejsze omówienie jest przedłużeniem poprzedniego komentarza.
Zacznijmy może od przedstawienia tylko zeszłotygodniowych objawów słabnięcia woli Zachodu wobec Moskwy - wizualnej klęski państw Zachodu w czasie posiedzenia OBWE w Skopje. Dyplomaci mogą twierdzić, że ustąpienie Rosji w kwestii zmiany przewodnictwa w OBWE w 2024 roku, które miała objąć Estonia, a w wyniku "dealu" dyplomatycznego USA z Rosją, objęła Malta, "uratowała" OBWE. Uratowała, ale na jak długo?
Siergiej Ławrow po spotkaniu: "Szanse wzrosły, ale nie na uratowanie organizacji” i dalej: "Mnie na przykład nie obchodzi, co stanie się z tą organizacją". I aby zachować "pole do interpretacji", którego wymaga Ławrow - może sens ma być taki: "dopuścicie nas na naszych warunkach do polityki wpływów w Europie, to będziemy współpracować" - naprawdę ktoś w to na Zachodzie wierzy? Niestety wydaje się, że tak jest.
"OBWE ma zapewnić bezpieczeństwo w Europie, ale nie robi tego, ponieważ jeden z jej członków dokonuje agresji na Ukrainie" - powiedział gorzko estoński minister spraw zagranicznych Margus Tsahkna, komentując to ustępstwo. "Ubiegłotygodniowe spotkanie ministrów spraw zagranicznych OBWE pokazało, że jedność Zachodu wobec Rosji jest słabsza, niż oczekiwano, a Estonia i państwa bałtyckie zostały zepchnięte na margines europejskiej polityki bezpieczeństwa" – stwierdziła bardziej dosadnie Kristi Raik, zastępca szefa estońskiego think-tanku ICDS. A ONZ czeka już w tej samej kolejce.
"Za najciekawszą tezę wystąpienia można uznać to, że Putin nazwał rosyjską agresję na Ukrainę „wojną narodowowyzwoleńczą”. Jak u Orwella: wojna to pokój, kłamstwo to prawda. A napaść to obrona. A zatem obrona – obrona ojczyzny przed ogarniętym rusofobią Zachodem, który planuje rozmontowanie Rosji i zrabowanie jej bogactw. O rabowaniu narodowych bogactw przez putinowską elitę prezydent się nie zająknął. Widocznie według niego to coś zupełnie innego. Putin poszukuje nowej formuły dla uzasadnienia wojny, służącej mu do utrzymania się u władzy. Poprzednio formułowane cele „specjalnej operacji wojskowej”, eksploatowane na początku inwazji, jak np. demilitaryzacja czy denazyfikacja Ukrainy, zostały odstawione na boczny tor. Teraz Kreml buduje narrację o Rosji – nieskażonej kolonializmem ojczyźnie żyjących w zgodzie przedstawicieli różnych narodowości, wyznań, kultur.(...) „Swoje słowa rosyjski dyktator traktuje bardzo poważnie, gdyż uważa się za postać historyczną z najwyższej półki. Dla niego wojna z Zachodem to nie metafora, tylko realna wojna – pisze w komentarzu emigracyjny politolog Konstantin Eggert. – Wyniki ostatnich wyborów w krajach UE (Słowacja, Holandia), w których wygrali zwolennicy zwinięcia pomocy dla Ukrainy, wzrost izolacjonizmu w USA, wojna Izraela z Hamasem – to wszystko umacnia Putina w przekonaniu, że idzie słuszną drogą, że wystarczy jeszcze trochę poczekać, a Waszyngton i Berlin oddadzą mu Ukrainę, prezydent Trump zaś w pierwszym roku swojej nowej kadencji podejmie decyzję o wycofaniu Stanów Zjednoczonych z Sojuszu Północnoatlantyckiego. " - napisała Anna Łabuszewska o ostatnim publicznym wystąpieniu Putina. Putin zdefiniował w nim pojęcie „rosyjskiego świata” jako związku ludzi, którzy czują duchową więź z „Ojczyzną” i uważają się za rodzimych użytkowników języka, historii i kultury rosyjskiej, bez względu na narodowość i przynależność religijną. Gra już znajoma muzyka?
Zostawimy nieco na uboczu nie mniej ważną symbolikę - ot choćby kwestia wspólnego zdjęcia z Łukaszenką w Dubaju, na którym nie zobaczymy prezydentów Polski, Litwy i Łotwy, ale zobaczymy za to premier Estonii Kaję Kallas. „To się nazywa zdjęcie rodzinne. Łukaszenka nie jest częścią rodziny, do której chcemy należeć” – powiedział prezydent Gitanas Nausėda. „Premier Estonii, wśród około 150 przywódców, nie zauważyła przyjścia Łukaszenki z tylnego rzędu ani odejścia jej kolegów i niechcący pozostała na zdjęciu” – powiedział w oświadczeniu rzecznik rządu Estonii. Rzeczywiście wypadki się zdarzają. Ale dlatego właśnie omawia się takie kwestie wcześniej.
Kolejna kwestia to już bardzo złe wieści, bo dotyczą tak samego NATO, jak i przyszłości Ukrainy. I warto to podać w jednym miejscu, gdyż wszystkie one zbiegają się w jednym wniosku: Zachód stoi przez zbiorem bardzo poważnych problemów - i tak, nie jest to zaskoczenie dla obserwatorów zewnętrznych, ale najwidoczniej dopiero teraz dochodzi ta konkluzja do decydentów. Ale po kolei.
Najpierw napoleońskie znaczenie pieniędzy. "W pierwszym roku wojny Rosja zarobiła 590 miliardów dolarów na eksporcie, z czego większość pochodziła z ropy i gazu. Według wyliczeń sieci ekspertów Re:Rosja to o 160 miliardów dolarów więcej niż średniorocznie w poprzedniej dekadzie. W drugim roku przychody powinny w dalszym ciągu być o około 60 miliardów dolarów wyższe od średniej. Re: Rosja uważa, że wojna kosztuje co najmniej 100 miliardów dolarów rocznie, więc dodatkowy dochód z ropy naftowej pokrywa większość kosztów jej prowadzenia. Budżet rządu wzrósł w zeszłym roku o 26%, a w przyszłym wzrośnie o kolejne 16%. Wydatki na obronę w przyszłym roku niemal się podwoją, do 6% PKB – najwięcej od upadku Związku Radzieckiego. Obecnie stanowi jedną trzecią wszystkich wydatków rządowych. Tymczasem wydatki na służbę zdrowia i edukację realnie spadają. Jak niedawno oświadczył minister finansów Anton Siluanow: „Główny nacisk położony jest na zapewnienie nam zwycięstwa. Armia, zdolności obronne, siły zbrojne, żołnierze – wszystko, co potrzebne na froncie, wszystko, co potrzebne do zwycięstwa, jest w budżecie”." - czytamy w artykule "The Economist". Za chwilę zostanie uruchomiona kolejna fala mobilizacji 170 tysięcy nowych rekrutów.
Punkt następny, który na użytek własny określam mianem, nomen omen, "żonglowania klepsydrą". "Sytuacja na Ukrainie może się pogorszyć, jeśli Zachód nie zwiększy dostaw broni” – mówi Jens Stoltenberg. „Musimy przygotować się na złe wieści. Konflikty rozwijają się etapami. Musimy jednak wspierać Ukrainę zarówno w złych, jak i dobrych czasach” – dodał." - czytamy w jednym z artykułów. "Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg dał już w weekendowym wywiadzie do zrozumienia, że być może wkrótce usłyszymy o porażkach Ukrainy na polu bitwy, ale sojusznicy muszą wspierać Kijów nie tylko w zwycięstwach, ale także w obliczu trudności." - czytamy w innym, w którym dowiadujemy się, że osiągnięcie zadowalającej produkcji amunicji armatniej ma zająć państwom Zachodu co najmniej rok.
"Porażka na Ukrainie będzie sygnałem końca światowego przywództwa Stanów Zjednoczonych, co będzie miało głębokie i katastrofalne skutki dla amerykańskiego odstraszania Chin: najlepszym sposobem odstraszenia Chin jest pokonanie Rosji na Ukrainie. Jest mało prawdopodobne, aby strategiczna postawa agresji Rosji uległa zmianie w bliższej lub dłuższej perspektywie: powojenne rosyjskie przywództwo nie wyklucza konfrontacji militarnej z NATO. Podstawową misją NATO musi być odstraszanie Rosji w Europie. (...) „Strategiczna autonomia” umarła: wojna Rosji na Ukrainie uwydatniła pokorną zależność Europy od Stanów Zjednoczonych w zakresie obronności i bezpieczeństwa. Zamiast tego Europa musi w dalszym ciągu zmierzać w kierunku „odpowiedzialności strategicznej”, charakteryzującej się bliskim, ale równiejszym partnerstwem ze Stanami Zjednoczonymi, priorytetowym traktowaniem wydatków i zdolności obronnych oraz wykorzystywaniem pozamilitarnych mocnych stron UE." - czytamy we wnioskach szerokiego raportu think-tanku CEPA, który był komentowany w mediach państw bałtyckich.
"Szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego RP Jacek Siewiera uważa, że państwa wschodniego skrzydła NATO mają zaledwie trzy lata na przygotowanie się do rosyjskiego ataku. Tak odpowiedział, zapytany, czy zgadza się ze stwierdzeniem Niemieckiej Rady ds. Stosunków Zagranicznych (DGAP), że Rosja może zaatakować państwa NATO, a one mają od pięciu do dziewięciu lat, aby się do tego przygotować. Przyznał, że analiza ta zbiega się z badaniami amerykańskimi, uznał jednak harmonogram niemieckich analityków za zbyt optymistyczny. „Aby uniknąć wojny z Rosją, kraje na wschodniej flance NATO powinny przyjąć 3-letni horyzont czasowy, aby przygotować się na konfrontację. To czas, w którym wschodnia flanka musi zbudować zdolności, które dawałyby wyraźny sygnał odstraszający przeciwko agresji” – powiedział szef BBN RP." - i wypowiedź tę od razu podały media państw bałtyckich.
"Mówiąc, ze NATO czeka konfrontacja wojskowa z Rosją przyznajemy, że nie jesteśmy w stanie zbudować wiarygodnego potencjału odstraszającego na wschodniej flance. To zachęca wroga do testowania naszych możliwości, wręcz prowokuje. Ogromy błąd na poziomie stratcom." - skrytykowała tę wypowiedź ekspertka bezpieczeństwa dr Beata Górka-Winter. Jednak znów należy zauważyć, że nawet bez tej wypowiedzi szefa BBN, i może nawet bez wypowiedzi innych polityków krajów zachodnich, słabość jest widoczna tak na poziomie politycznym, jak i co nie mniej istotne, także medialnym.
I dzieje się to w momencie, gdy "autokracje – Chiny, Rosja, Iran, a także Korea Północna – starają się nie tylko wzmacniać swoje wpływy regionalne, ale także tworzyć wzajemnie powiązane partnerstwa strategiczne" - jak stwierdził Hal Brand, profesor stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Johna Hopkinsa. Czy należy uważać to jako "sumę wszystkich strachów"? Zapewne nie, i będzie to zależne od przyspieszającego coraz bardziej czasu.
Geopolityka jako narzędzie obsługi naczyń połączonych jakim jest rozchwiane bezpieczeństwo globalne kieruje się swoją logiką, jednak większość dotychczasowych sygnałów przestrzega przez przekroczeniem kolejnej, z setek wyznaczonych w minionych dwóch latach, "czerwonych linii". Tak wygląda obraz polityki międzynarodowej, w momencie - co należy odnotować - śmierci jednego z jego dawnych architektów, czyli kontrowersyjnej w mojej ocenie, postaci Henry'ego Kissingera, który wprawdzie współtworzył dyplomację USA, w ramach takich, jakie znano w czasach jego młodości. Tym większa to lekcja dla nadchodzących pokoleń.
Co należy robić? "Obywatelstwo oznacza odpowiedzialność za kraj. Wydaje się, że zapomnieliśmy, że chodzi o odpowiedzialność za los narodu i o wzajemność zobowiązań wobec ludzi, których nigdy nie spotkałeś tylko dlatego, że są częścią naszego narodu. Chodzi o to, by dobro publiczne wzięło górę nad partyjniactwem. Zastąpiliśmy obywateli konsumentami – konsumentami praw, bezpieczeństwa lub pokoju." - przytoczę słowa Andrew Michty, uznanego politologa, który wprawdzie pisał o sprawach USA, ale ma to wymiar także nasz własny.
To właśnie z taką myślą obywatelską powstał nasz portal. Wspominam o tym, gdyż ostatnio coraz częściej dojść można do wniosku, że to tylko na chęci i woli obywateli, a nie na wyznaczonych drogą wyborów jego politycznych przedstawicielach, spoczywa odpowiedzialność za kraj. A tutaj zbiera się coraz większa liczba chmur. Ukraińcy już wprost zastanawiają się, nad prawdopodobieństwem zaangażowania w polską blokadę granic z Ukrainą, rosyjskich służb specjalnych. Dodatkowo doszła kolejna kwestia historyczna, która wydawała się być jasna, a więc zupełnie chybiona decyzja IPN o umorzeniu śledztwa w sprawie akcji "Wisła", którą już podchwyciły media ukraińskie. Jak wspominałem to już kilka miesięcy temu, takie podejście w relacjach wzajemnych, kumulacji błędów obu stron, doprowadzi tylko do wzoru, który już znamy i który nic nie dał w rezultacie, ku uciesze sił zewnętrznych.
W takiej sytuacji, w której obecnie się znajdujemy, bezpieczeństwa należy bronić, budując jego pojęcie także od "dołu". Czy wyznaczymy jakieś standardy w tej kwestii, i najważniejsze: czy mamy wciąż komfort czasu? Odpowiedź na to pytanie zostawiam już Państwu do rozważenia.