Zdjęcie: X / Laurynas Kasciunas
15-10-2024 09:30
"Pułkownik Deglaws, łotewski attache wojskowy, pozornie z własnej inicjatywy, lecz na pewno z polecenia swego Sztabu Generalnego, poruszył w niedawnej rozmowie ze mną potrzebę natychmiastowego zapoczątkowania współpracy wojskowej wszystkich Państw Bałtyckich z Polską, dla opracowania wspólnego planu działania na wypadek wojny, wszczętej przez Rzeszę Niemiecką. Pułkownikowi Deglawsowi szło o nawiązanie rozmów między sztabami państw bałtyckich: Estonii, Łotwy i Litwy a sztabem polskim. Podkreślał usilnie, że wojna z Niemcami grozi Europie nieuchronnie, w najbliższym czasie. Było to już po słynnym "Monachium 1938", po zagarnięciu Sudetów przez Niemcy i po "odebraniu" Zaolzia przez wojska polskie." - czytamy we wspomnieniach płka dypl. Leona Mitkiewicza, który w tamtym, również gorącym dla Europy okresie, pełnił rolę polskiego attaché wojskowego w Kownie, świeżo po nawiązaniu stosunków dyplomatycznych Polski z Litwą. To była tylko jedna z wielu prób ratowania sytuacji przed wrześniem 1939 roku.
Piszę o tym w chwili, gdy również w naszej czasoprzestrzeni pojawia się pomysł NATO 3.0. "Jestem przekonany, że jesteśmy obecnie świadkami powstawania NATO 3.0. Wracamy do pierwotnej roli odstraszania, jaką NATO miało pełnić jako potężny sojusz wojskowy, gdy zagrożenie nadchodzi ze Wschodu, głównie z Rosji. mamy w ramach sojuszu wspólne zrozumienie w sprawie wyzwań związanych z bezpieczeństwem i bardzo ważne jest, abyśmy teraz pracowali w obu kierunkach – zarówno w zakresie odstraszania, jak i obrony” - powiedział prezydent Finlandii Aleksander Stubb.
Miniony nie tylko tydzień, ale również miesiąc, dostarczył kolejnych przesłanek na poparcie tezy, iż data graniczna, którą jest listopadowy, wyborczy wtorek w USA, może okazać się sygnałem startowym dla tych, o których pisałem jeszcze w 2022 roku. I niestety, ale tym razem rzeka Odra wyznacza granice między dwoma, skrajnie różnymi podejściami do przygotowań na nadejście zmian. Co mam na myśli?
Bez spoglądania na obszar krajów byłej I Rzeczpospolitej, jako całości, można uznać, że na tę chwilę, nic takiego się nie dzieje. Ot, wybory na Litwie przebiegły wyjątkowo spokojnie. W zasadzie potwierdziły się przewidywania ekspertów, co do wygranej litewskich socjaldemokratów. Ale mamy jeszcze II turę za dwa tygodnie, dlatego część kart wciąż leży na stole. Według najnowszych prognoz, socjaldemokraci z 43 posłami utworzą centrolewicową koalicję z Litewskim Związkiem Rolników i Zielonych - 11 posłów wraz z DSVL (Związek Demokratyczny – "W imieniu Litwy" byłego premiera Sauliusa Skvernelisa) który powinien zdobyć 14 miejsc w Seimasie.
Pisząc wprost, dla Polski nie zmienia to niczego. Dla Polaków ważna jest kwestia mniejszości polskiej w tym kraju. Jesteśmy przed trzecim czytaniem nowej ustawy o mniejszościach narodowych - czy zostaną wprowadzone jeszcze jakieś poprawki - nie wiadomo. Najważniejszy jest fakt, że nie zmienią się priorytety Litwy w kwestii polityki zagranicznej. W tym właśnie tkwi różnica, dlaczego te wybory są znacznie mniej ważne od wyborów, które już za kilka dni odbędą się w Mołdawii. Bo tam gra toczy się w zasadzie o wszystko. O to, czy kraj znów nie zatrzyma się w pół kroku między Europą a azjatyckim "ruskim światem". Na tę chwilę działania obronne władz mołdawskich przed rosyjskimi zakusami, przynoszą owoce. Choć niektóre działania należy uznać za kontrowersyjne, jak drastyczne zmniejszenie liczby punktów głosowania w Rosji, jednak wypływają one z uzasadnionych obaw.
Te roszady wewnętrzne to jedno. Na czoło wysuwa się inna kwestia. "Nadchodzące wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych stanowią moment największego zagrożenia. Zwycięstwo Donalda Trumpa mogłoby doprowadzić do jego telefonu do prezydenta Rosji Władimira Putina już 6 listopada. Taka rozmowa stworzyłaby oczekiwania co do wynegocjowanego porozumienia, a rozmowy mogłyby się rozpocząć na początku 2025 roku. Nikt nie powinien chcieć, by ta brutalna wojna „maszynki do mięsa” trwała dłużej niż to konieczne. Jednak Zełenski miałby wiele powodów do obaw przed porozumieniem negocjowanym przez Trumpa. Porozumienia z Dohy z 2020 roku z talibami afgańskimi zostały opisane jako najgorsza umowa dyplomatyczna od Monachium w 1938 roku. Na szczęście Trumpowi uniemożliwiono osiągnięcie podobnie katastrofalnej umowy z Kim Dzong Unem z Korei Północnej. W takiej umowie Zełenski prawdopodobnie nie miałby szans na odzyskanie Krymu i Donbasu, reparacje za ogromne zniszczenia w kraju, procesy o zbrodnie wojenne ani członkostwo w NATO. Mógłby próbować negocjować zwrot części obwodu kurskiego w zamian za kontrolę nad elektrownią jądrową w Zaporożu. Jednak bez członkostwa w NATO i gwarancji z artykułu 5, nic nie powstrzymałoby Putina przed wznowieniem wojny po kilku latach odbudowy i przezbrojenia." - napisał Tim Willasey-Wilsey z Instytutu RUSI, w komentarzu pod tytułem "Zbliżająca się zdrada wobec Ukrainy". Spojrzenie Brytyjczyka, chłodno oceniającego tendencje, mówi głośno to co widać, nie tylko zza kanału la Manche.
"To powinna być wojna, którą Europa powinna zarządzać. Pomimo dziesięcioleci dyskusji o europejskiej obronie, okazało się zbyt wygodne poleganie na hojności USA. To uczyniło Europę więźniem amerykańskich czynników wyborczych. Spowodowało to również, że Europa unikała trudnych decyzji, które wiązały się z pomocą w wygraniu wojny: dużego wzrostu wydatków na obronę, 24-godzinnej pracy w fabrykach amunicji, wzrostu kosztów żywności i energii oraz ryzyka politycznego, takiego jak przejmowanie zamrożonych aktywów. Teraz Europie pozostaje zapewnienie sobie miejsca przy stole negocjacyjnym i argumentowanie za członkostwem Ukrainy w NATO jako częścią jakiegokolwiek porozumienia. Jeśli to się nie uda, Zachód będzie miał lata, by odpokutować zdradę odważnych Ukraińców, których jedyną zbrodnią była chęć przyłączenia się do zachodniego porządku demokratycznego." - napisał rzeczowo ekspert.
I właśnie. Pokój za wszelką cenę. Słychać o tym głośno zwłaszcza na zachód od Odry. Niemcy, którzy drugi rok z rzędu odnotowują spadek gospodarczy. Zresztą w ten sposób potwierdzają, jak bardzo byli zależni od współpracy gospodarczej z Rosją, przede wszystkim w kwestii taniego gazu. Kolejnym, równie głośnym apelem,.stały się fragmenty książki Boba Woodwarda, który potwierdza, jak wielkie są psychologiczne wpływy Rosji w USA. "Jake Sullivan z przerażeniem patrzył na ocenę wywiadu pod koniec września 2022 r., siedem miesięcy po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji Rosji na Ukrainę. W ocenie napisano, że prawdopodobieństwo użycia przez Rosję broni nuklearnej wzrosło do 50% z poprzednich 5% do 10%. Wywołało to poważne zaniepokojenie w administracji prezydenta USA Joe Bidena." - czytamy w omówieniu. Czy jest to wystarczająco dobry podkład pod rozmowy pokojowe?
"Każdy chce to nazwać pokojem, chociaż w rzeczywistości będzie to zawieszenie broni, może rozejm, ale tylko na jakiś czas. Jak zatem zagwarantować bezpieczeństwo? Bo wszyscy rozumieją, że wojna się nie skończy. Cóż, przynajmniej Rosja nie zmieniła swoich celów.(...) Czy Biały Dom ma strategię zakończenia wojny? Uważam, że tak. Może nie strategię, ale na pewno plan. Na czym on polega? Po pierwsze, co ciekawe, powstał w USA prawdopodobnie już tydzień po rozpoczęciu pełnoskalowej inwazji, i zakłada niedopuszczenie do bezpośredniej konfrontacji z Rosją. Po drugie, plan zakłada unikanie zaangażowania NATO, ponieważ byłby to bardzo trudny test dla Ameryki. USA nie są pewne, czy zdałyby ten test. Po trzecie, celem jest niedopuszczenie do zwycięstwa Rosji nad Ukrainą, aby Ukraina przetrwała, nawet jeśli nie w pełnych granicach, ale jako suwerenne, niezależne państwo. Tak, ten plan nie dotyczy zwycięstwa Ukrainy." - powiedział ostatnio w wywiadzie Walery Czałyj, były ambasador Ukrainy w USA.
Tymczasem, zapytacie Państwo, co na naszym poletku? Od paru tygodni łotewscy policjanci uganiają się nie tylko za przemytnikami migrantów z Białorusi, ale również za prowokatorami w Łatgalii. Ci ostatni, na razie, piszą na murach. I w tym miejscu pojawia się artykuł Propastop porównujący miasta państw bałtyckich z największym odsetkiem mniejszości rosyjskiej: łotewskiego Dyneburga i estońskiej Narwy. "W Dyneburgu, gdzie mieszka 77 000 mieszkańców, tylko 46% populacji stanowią Rosjanie, podczas gdy 21% stanowią Łotysze, 13% Polacy, a 7% Białorusini. To sprawia, że Dyneburg jest miastem bardziej zróżnicowanym niż Narwa, gdzie mieszka 53 000 mieszkańców, gdzie 90% populacji stanowią Rosjanie, a jeszcze więcej osób posługuje się rosyjskim jako językiem ojczystym." - czytamy w relacji Ilzy Kuzminy, łotewskiej dziennikarki. Autorka porównuje zewnętrzne wpływy informacyjne rosyjskiej propagandy. Istotna wypowiedź pojawia się na końcu.
„Nie sądzę, żeby najeźdźcy byli witani kwiatami. Nikt nie byłby szczęśliwy, ponieważ bez względu na to, co ludzie mówią lub jakie platoniczne ciepłe uczucia żywią do Rosji, w głębi duszy znają prawdę i wszyscy lubią mieszkać w Europie” – odpowiada Gunta Ločmele z organizacji pozarządowej Teine, której celem jest większe zaangażowanie mieszkańców Dyneburga w rozwój miasta. „Mieszkańcy Dyneburga nie są źli, są po prostu inni” - czytamy.
Z kolei w Estonii duże wrażenie zrobiły słowa byłego szefa Sztabu Generalnego, gen. Rajmunda Andrzejczaka. „Jeśli Rosja zaatakuje choćby centymetr terytorium Litwy, odpowiedź nadejdzie natychmiast. Nie pierwszego dnia, ale w pierwszej minucie. Uderzymy we wszystkie cele strategiczne w promieniu 300 kilometrów. Zaatakujemy bezpośrednio Petersburg. Rosja musi zrozumieć, że atak na Polskę czy państwa bałtyckie oznacza także jej koniec... Tylko w ten sposób można odwieść Kreml od wszczynania takiej agresji” – powiedział Andrzejczak na konferencji Defending Baltics, która odbyła się w zeszłym tygodniu w Wilnie. "Wypowiedź Andrzejczaka sygnalizuje stopniową zmianę konsensusu w świecie zachodnim, że w sytuacji, gdy wojna na Ukrainie wydaje się coraz bardziej przegrana, planowanie obronne musi koncentrować się na zabezpieczeniu granic NATO w erze, gdy zarówno Ukraina, jak i Białoruś pozostają w strefie wpływów Rosji i gdzie będą rozmieszczone rosyjskie wojska." - czytamy w relacji.
Jak te słowa przekładają się na fakty? To też wszystko już jest dostrzegalne od miesięcy. Najważniejsze dla nas są dwie informacje. Aktywnie przebiega współpraca wojskowa Polski, Litwy, Łotwy i Estonii. Potwierdzeniem są nie tylko polsko-estońskie strzelania na poligonach, ale także udział obserwatorów z tych państw np: w testach prototypów estońskich schronów bojowych, czy także wysłanie polskiej kompanii nowoczesnych czołgów Leopard 2PL na Łotwę. Druga informacja dotyczy już naszego społeczeństwa. Cywili.
W nawiązaniu do mojego poprzedniego apelu w sprawie ożywienia działań w sprawie Obrony Cywilnej, ostatnio doszedłem do kolejnego wniosku. Przyczynkiem do niego jest artykuł, który pojawił się w fińskich mediach - w kraju, w którym obronność uważana jest za coś naturalnego, w którym w obliczu zbliżającego się wroga, nie zamierza się ścigać za posiadanie czarnoprochowców i noży do papieru.
"Finlandia i Szwecja rozpoczną w listopadzie dystrybucję zaktualizowanych i skróconych instrukcji dla swoich obywateli dotyczących przygotowania się na wojnę lub inne kryzysy. W Finlandii 18 listopada zostanie uruchomiona obszerna strona internetowa, na której zostaną zebrane rozproszone dotychczas informacje o przygotowaniu na kryzys. Tego samego dnia Szwecja zacznie rozprowadzać wśród swoich obywateli poradnik na temat tego, jak powinni postępować w przypadku wojny lub kryzysu. Wydrukowano około pięciu milionów egzemplarzy tego poradnika, które zostaną rozesłane do wszystkich gospodarstw domowych." - czytamy w artykule.
Wniosek? "Jeśli dojdzie do naprawdę dużego kryzysu, nie wszędzie będą urzędnicy, którzy mogą pomóc każdemu indywidualnie, dlatego ludzie muszą być samodzielni” – mówi Koistinen. „W społeczeństwie dobrobytu przyzwyczailiśmy się, że państwo pomaga. Ale przygotowanie się na kryzys to coś, co każdy powinien zrobić sam. To umiejętność obywatelska, podobnie jak czytanie czy pisanie. Staramy się przekazywać tę wiadomość w pozytywny sposób, a nie straszyć ludzi” – dodaje.". Myślę, że to bardziej uczciwe podejście. A także fragment przygotowań dla nas samych.