Zdjęcie: Oleksandr Gusev Flickr
28-06-2022 09:30
"Jeśli więc jacyś dwaj ludzie pragną tej samej rzeczy – której niemniej nie mogą obaj posiadać, to stają się nieprzyjaciółmi; i na drodze do swego celu (którym przede wszystkim jest zachowanie własnego istnienia, a czasem tylko własne zadowolenie) starają się zniszczyć jeden drugiego albo sobie podporządkować. A stąd, gdzie napastnik nie potrzebuje się bać niczego więcej niż siły innego poszczególnego człowieka, tam, jeśli jeden sadzi, sieje, buduje lub posiada wygodną siedzibę, inni, jak można oczekiwać, prawdopodobnie przyjdą, zjednoczywszy przed tym swoje siły, by go pozbawić tego, co posiada, i odebrać mu nie tylko owoc jego pracy, lecz również życie lub wolność." - napisał w 1651 roku w "Lewiatanie" angielski filozof i twórca kontraktualizmu, Thomas Hobbes (1588-1679).
Wizja świata przedstawionego przez Thomasa Hobbesa, w którym naturalnym stanem rzeczywistości jest "wojna każdego z każdym" mocno wpłynęła na anglosaskie, ale także ogólnie przyjęte jako "zachodnie", postrzeganie także współczesnej polityki międzynarodowej. To co determinuje wszelkie działania człowieka, jest według Hobbesa, egoistyczne pragnienie poczucia bezpieczeństwa, którym kieruje instynkt samozachowawczy, prowadzący do powstania idei państwa, jako wzajemnej umowy społecznej. Podkreślmy jeden wniosek Hobbesa: człowiek jest z natury egoistą, a istotą społeczną staje się z wyboru i nic nie zmusza go do przestrzegania umów. A stąd już niestety blisko do darwinizacji polityki, która już nieraz była jednym ze źródeł konfliktów militarnych.
"Istnieje kilka ważnych filarów tradycji realistycznej w sprawach zagranicznych. Po pierwsze, stosunki między państwami są hobbesowską wojną wszystkich ze wszystkimi. Każde państwo walczy za siebie: potęga czyni prawo. Trudno to zmienić. W świecie stosunków międzynarodowych nie ma miejsca na rozważania etyczne, a nawet jeśli ktoś ma wartości, to nie używa ich jako punktu negocjacyjnego. Po drugie, najważniejszym celem spraw zagranicznych jest bezpieczeństwo, a nie dobrobyt czy współpraca. Współpraca może być godna pochwały i przynosić korzyści, ale nadal jest luksusem, który łatwo poświęcić w imię bezpieczeństwa. Sądząc po rozmiarach sankcji nałożonych na Rosję, wierzą w to niemal wszyscy politycy europejscy, łącznie z prezydentami Macronem i Dudą. W rzeczywistości, po rozpoczęciu wojny realizm staje się nieco bardziej modny. Przecież współpraca międzynarodowa już zawiodła." - napisał publicysta Andriej Babicki (nie mylić z niedawno zmarłym rosyjskim dziennikarzem) dla Instytutu Kennana.
Babicki zauważa, że europejska klasa polityczna podzieliła się w obliczu wojny na Ukrainie na dwa obozy: pierwszy jest reprezentowany przez francuskiego prezydenta Macrona i niemieckiego kanclerza Scholza, przedstawicielem drugiego jest natomiast prezydent RP Andrzej Duda.
"Po trzecie, jednym z najważniejszych powodów prowadzenia wojen jest chęć obrony. Realiści uważają, że każde państwo ma święte prawo bać się swoich sąsiadów i że tę usankcjonowaną paranoję należy uszanować. Zarówno papież Franciszek, jak i prezydent Duda zdają się opierać na tej zasadzie, choć przywołują ją w różnych celach. Pierwszy z nich stara się usprawiedliwić inwazję (wojna została "jakoś sprowokowana albo nie udało się jej zapobiec"), drugi zaś próbuje inspirować opór ("Może niemiecka gospodarka nie wierzy, że rosyjska armia mogłaby świętować wielkie zwycięstwo w Berlinie i ponownie zająć część Niemiec. My w Polsce wiemy, że to jest możliwe.")." - zauważa Babicki.
"Wreszcie, realiści zazwyczaj są zdania, że interesy danego kraju są przynajmniej częściowo obiektywne i możliwe do poznania z zewnątrz, że są one względnie stałe w czasie i w całym spektrum politycznym oraz że rząd danego kraju może się zmienić, ale jego polityka zagraniczna będzie nadal prowadzona w ten sam lub podobny sposób. Gdyby zastąpić Putina kimś innym, siły historyczne nadal kształtowałyby rosyjską politykę zagraniczną w ten sam sposób. Prezydenci Francji i Polski nie są realistami we wszystkich swoich działaniach; samo powstanie UE wymagało sporej dozy idealizmu. Ale w stosunku do Rosji są realistami. Wszyscy ważni aktorzy w Europie są realistami, a jednak proponują zupełnie inne sposoby radzenia sobie z wojną. Polska wyróżnia się pod tym względem." - pisze Babicki.
W dalszej części publicysta przypomina postać i wspomnienia Jana Karskiego i dochodzi do wniosku, że nie trzeba znać dzieł Hobbesa czy Tukidydesa, "żeby wiedzieć, że Rosja, mając taką możliwość, napadnie na Polskę. Katarzyna Wielka najechała na Polskę w 1772 roku. Potem zrobiła to ponownie, w 1793 roku. I jeszcze raz, w 1795 roku. Mikołaj I nie zrzekł się Polski, gdy miał taką możliwość, po powstaniu listopadowym w 1831 roku. Aleksander II zdławił powstanie styczniowe w 1863 roku. Lenin próbował najechać Polskę w 1918 roku. Stalin zrobił to w 1939 roku - o czym wiedział już oficer z relacji Karskiego. Rosja zrobi to ponownie, o czym chętnie zaświadczy każdy mieszkaniec Polski, Ukrainy, a nawet Rosji. Jeśli wychowałeś się w jednym z krajów słowiańskich, nauczyłeś się tego zaraz po tym, jak nauczyłeś się odróżniać grzyby trujące od jadalnych. Jest to wiedza potoczna w danym regionie. Większość grzybów jest jadalna, jeśli się je odpowiednio ugotuje, a Rosja na nie najeżdża. Tak po prostu jest i zawsze było. ".
No cóż, to jest właśnie jeden z głównych motywów, który przewija się tak przez moje komentarze, jak i tysiące prac naukowych czy wspomnień, napisanych w ciągu całego, trwającego cyklu relacji polsko-rosyjskich. Z tej właśnie wiedzy nabytej wynikają różnice między tymi obozami. Posiadamy umiejętność przewidzenia tego, że jeżeli nadarzy się taka okazja, Rosja nie będzie się specjalnie przymuszać, aby zaatakować tak nasz kraj, jak i kraje przestrzeni I Rzeczpospolitej.
Na tę chwilę, nawiązując do ubiegłorocznych słów łotewskiego ministra obrony Artisa Pabriksa, Białoruś została połknięta przez Rosję i pozostaje w tej czy innej formie łukaszenkowskiej fasady. Ale pozostała część walczy wspólnie. Częścią tej wspólnej walki o wolny świat, była ubiegłotygodniowa decyzja o przyznaniu statusu kandydata na członka UE m.in. Ukrainie i Mołdawii. I teraz co istotne: nie chodzi tu o sam proces członkowski, który zgodnie z zachodnimi obietnicami będzie trwał przez dziesiątki lat. Kraje te udowadniają, że są częścią wolnego świata, a konstrukt UE jest tu tylko formą, ułomną zresztą, wizualizacji tych pragnień.
Przenieśmy się więc na chwilę na południe. Decyzja o przyznaniu statusu kandydata na członka UE, w Mołdawii nie wywołała eksplozji entuzjazmu. "Aby przybliżyć Mołdawię do standardów europejskich, należy przez 10 lat inwestować rocznie około 9% PKB, czyli 22 mld lei. Obliczenia te zostały wykonane przez Veaceslava Ionitaţă, eksperta IDIS Viitorul. "Musimy inwestować w koleje, lotniska, drogi, wodociągi, kanalizację, sieci energetyczne itd." - wyjaśnił Jonitaţe. W tym samym czasie, według jego obliczeń, kraje byłego obozu socjalistycznego, które rozpoczęły drogę do UE na początku lat dziewięćdziesiątych, wydawały rocznie na ten cel około 6% PKB." - czytamy w mołdawskich mediach.
"Ważne jest, aby zrozumieć, że infrastruktura jest projektem długoterminowym. Na przykład kolej może być wykorzystywana przez 50-100 lat. I jest takie podejście - solidarność pokoleń, gdy spłata kredytu jest przewidziana na wiele lat. Nie jest przecież sprawiedliwe, gdy jedno pokolenie ponosi cały ciężar, a z infrastruktury korzystać będzie kilka pokoleń. W tym podejściu każda generacja płaci swoją część" - powiedział Ionita, dodając, że w Mołdawii, ze względu na słabo rozwiniętą infrastrukturę (np. brak normalnych dróg, bieżącej wody, kanalizacji itp.), kwota inwestycji w obiekt może być o 30% wyższa niż w krajach rozwiniętych." - zauważają mołdawscy dziennikarze. Wydaje się, że najważniejszym na tę chwilę efektem jest sama perspektywa.
„Dla inwestorów oznacza to mniejsze ryzyko polityczne. Już sam fakt, że kraj ten otrzymał perspektywę europejską, wskazuje na to, że Mołdawia zmierza w kierunku UE. Inwestorzy będą czekać na reformy, wprowadzenie europejskich dyrektyw i standardów. A jeśli nie będzie żadnych reform, to ta przewaga szybko zniknie" – mówił Adrian Lupusor, szef centrum eksperckiego Grupy Ekspertów podkreślając, że status kandydata nie oznacza, że inwestorzy automatycznie napłyną do kraju.
Druga kwestią niemniej ważną od drogi Mołdawii i Ukrainy do UE, jest bezpieczeństwo i narastający problem wokół Obwodu Kaliningradzkiego, o którym kiedyś już pisałem. "Przyszły tydzień, a nawet poniedziałek, może być historycznym tygodniem w dziejach Litwy. Jako fakt naszej słabości" - napisał Raimundas Lopata, poseł na litewski Sejm, członek Komisji Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony. Według niego, gdyby Litwa poddała się presji, jaką odczuwa w związku z tranzytem przez Rosję, byłoby to działanie na szkodę Ukrainy.
"Wiemy, że pod naciskiem Niemiec Komisja Europejska przygotowała dokument, który tworzy precedens, traktując de facto samą Litwę jako wyłączne terytorium UE, na którym Rosja może mieć specjalne interesy ograniczające suwerenność Litwy. Jest to "Korytarz Gdański" w całej okazałości." - napisał Lopata nawiązując do żądań Hitlera wobec II RP z 1939 roku.
"Raczej kapitulancka narracja, że Komisja Europejska może i ma prawo decydować o polityce sankcji wobec Litwy, wyrządziła wiele szkód sprawie litewskiej. Istota sporu polegałaby teoretycznie na tym, że polityka sankcji należy do kompetencji KE. Ale Litwa nie może i nie powinna nigdy zaakceptować, że jest to tylko "implementacja", ponieważ jest to fundamentalna zmiana w polityce sankcji i Litwa musi nalegać na przedyskutowanie tego na szczeblu politycznym. Litwa nie może być innym terytorium UE, tylko po to, by służyć interesom Rosji, przewożąc towary z "Rosji do Rosji"" - napisał poseł. Litewski poseł zauważa, że poddanie się Litwy naciskom byłoby nie tylko szkodą dla walczącej Ukrainy, ale także bardzo złym prognostykiem dla przyszłości regionu.
Znów wracamy więc do tematu polityki deeskalacji Europy Zachodniej co widzimy w postaci powiewającej na wietrze białej kartki w ręku premiera Chamberlaina na lotnisku Heston po powrocie z Monachium w przeszłości i wystąpieniu Jensa Plötnera głównego doradcy ds. polityki zagranicznej niemieckiego kanclerza Olafa Scholza w teraźniejszości. Jednak nie w tym teraz rzecz, aby po raz kolejny, jak to także "mamy we krwi" przewidywać trafnie decyzje Francji, po części warunkowane zapisanym z kolei w ich pamięci lekcjami lat 1812-1814 i Niemiec z frontu wschodniego II wojny światowej.
"NATO potrzebuje bardziej „widocznej” obecności w krajach bałtyckich, aby przeciwdziałać zagrożeniu, jakie Rosja stwarza ze strony Białorusi" ostrzegł prezydent Litwy Gitanas Nausėda. „Z jednej strony wiemy, że musimy odrobić pracę domową” – powiedział. „Z drugiej strony nasi sojusznicy muszą przygotować się do wysłania większej liczby żołnierzy na Litwę, ponieważ jest to dla nas wyraźny priorytet”. - mówił Nausėda wspominając także o oczekiwaniach wobec Niemiec, które wprawdzie obiecały wysłanie wojska, ale tylko w razie potrzeby, bez stałej ich obecności na Litwie.
W tej sytuacji słowa Andrew Michty brzmią szczególnie trafnie: "Politycznie NATO jest zgodne co do swojej odpowiedzi na niesprowokowaną inwazję Rosji na Ukrainę. Ale nie jest zgodne, jeśli chodzi o gotowość do podjęcia ryzyka. Kraje flankowe są gotowe zrobić wszystko, co konieczne, aby pokonać Rosję, ale Europa Zachodnia szuka kompromisu. Niedobrze."
Na koniec wspomnę o tym o czym pisałem jeszcze przed wybuchem wojny, o kremlowskiej wojnie na zmęczenie, a które zilustruję ubiegłotygodniowymi słowami pewnego Ukraińca. "Bardzo ważne jest, aby ludzie wiedzieli, co się dzieje, i aby zwalczać obojętność, aby ludzie nie przyzwyczaili się do niej. Nie chcę, by słowa "wojna" i "Ukraina" stały się synonimami" - powiedział Dmytro Zlenko, Ukrainiec, który na krótko odwiedził Litwę, gdzie kończył studia. To kolejny punkt na niepisanej już drodze Ukrainy do Europy, a z którego Kreml doskonale zdaje sobie sprawę.