Zdjęcie: Twitter
21-06-2022 09:30
"Cud nad Wisłą uratował Polskę od zguby, cud nad Odrą dał Polsce Śląsk" - mówił po zwycięskim III powstaniu śląskim Wojciech Korfanty, dodając: "Cudu nad Wisłą i cudu nad Odrą nie stworzył żaden dyktator, żaden mocarz, który wziął odpowiedzialność za losy narodu, ale duch narodu, jego solidarność narodowa, duch obywatelski i poczucie odpowiedzialności każdego obywatela".
Wspominam o tych jakże ważnych słowach, gdyż piszę ten artykuł w dniu bardzo dla Śląska, a i dla mnie osobiście, symbolicznym. Oto 100 lat temu, 20 czerwca 1922 roku wojska polskie pod dowództwem generała Stanisława Szeptyckiego oraz generała Kazimierza Horoszkiewicza przekroczyły granicę koło Szopienic i wkroczyły na Górny Śląsk, oficjalnie przyjmując go w granicę Polski.
Ten dzień w przekazie rodzinnym, był tym dniem, o którym nie śmiano marzyć, że kiedyś taki nadejdzie. Mój antenat, który jeszcze trzy lata wcześniej, podczas I Powstania Śląskiego, przez niemal trzy dni utrzymywał z garstką powstańców odcinek atakowany przez niemiecki batalion, wzmocniony artylerią i ogniem pociągu pancernego, tego uroczystego dnia był obecny, w odległości nieco ponad 4 km od bronionej wówczas przez swój oddział pozycji, przy powitaniu wkraczającego na odzyskany skrawek Śląska, Wojska Polskiego. Dzień to był w zachowanych wspomnieniach rodzinnych nadzwyczaj uroczysty. Otrzymane później zaświadczenie o polskim obywatelstwie, trzymano jak relikwię, a posiadam je do dzisiaj.
Jednak wpływ czasu jest nieubłagany. Pisząc kolokwialnie, jeżeli człowiek nie doświadczy czegoś na własnej skórze i do tego pozbawiony jest rodzimej świadomości historycznej, to będzie snuł z własnej lub obcej inicjatywy, alternatywną wizję historii. Bo oto nie minął wiek i znajduje się zawsze pewien typ ludzi, którzy zaprzeczają ówczesnym faktom i rzeczywistości, a i zawsze przy wsparciu usłużnego tłumku tych, którym z wielu innych powodów, taka wizja akurat pasuje. Dzieje się to nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni.
Wspominam o tym jeszcze z jednego powodu. Miniony tydzień przyniósł z mojego punktu widzenia, ciąg zdarzeń, który zaczął być interpretowany dość osobliwie. Bo owszem wizyta "trzech przestraszonych", lub jak wynikało z pewnej opinii, którą można było usłyszeć w ukraińskim radiu "Dżuma, cholera i rak przyjechały na Ukrainę", przyniosła w dotychczasowym rozrachunku dość niewiele. Aby jednak zachować porządek, trzeba wspomnieć, że do tej trójki przywódców krajów UE, czyli prezydenta Macrona, kanclerza Scholza i premiera Draghiego dołączył także prezydent Rumunii Klaus Iohannis. I poza zdjęciami z wizyty, które stały się już memami, kurtuazyjnymi i spodziewanymi przecież wcześniej zapewnieniami, z samej wizyty nie wynikło nic, o czym warto by wspominać. Słowa pozostały słowami.
Chociaż według opinii niemieckich publicystów było inaczej. "To była ważna wizyta. Podróż trzech przywódców krajów UE - kanclerza Niemiec Olafa Scholza, prezydenta Francji Emmanuela Macrona i szefa rządu Włoch Mario Draghiego - była spotkaniem pełnym ciepłych słów. Wszyscy trzej politycy ogłosili, że popierają dążenie Ukrainy do przystąpienia do UE." - napisał Christoph Schiltz z Welt.
Według niemieckiego publicysty "wiele wskazuje na to", że goście Zełenskiego "serwowali ukraińskiemu prezydentowi przyjemności, ale za zamkniętymi drzwiami namawiali go do rozpoczęcia w najbliższych miesiącach - po spodziewanym upadku Donbasu na wschodzie Ukrainy - negocjacji z Rosją i do pracy nad porozumieniem pokojowym". Autor zwrócił uwagę, że Włochy już przedstawiły propozycję planu pokojowego i "zwiększają jego tempo, a najważniejsze państwa europejskie, takie jak Niemcy i Francja, pod różnymi pretekstami nie mogą się zdecydować, czy dostarczać broń - mimo wielu błagalnych apeli o pomoc ze strony Kijowa - gdyż ich zdaniem mogłoby takie działanie niepotrzebnie przedłużyć wojnę i spowodować dalsze eskalacje - być może także poza granicami Ukrainy"." Wprawdzie później, już tylko słowami rzecznika prasowego prezydenta Zełenskiego, zaprzeczono, że takie propozycje padły.
Tymczasem kanclerz Scholz, którego droga polityczna w RFN zaczęła się od sympatyzowania z wschodnioniemiecką FDJ, do której zresztą należała jego poprzedniczka na tym stanowisku, sprawnie realizuje plany swojego kraju. Tak więc warto przytoczyć odpowiedź Scholza na pytanie kiedy Ukraina może liczyć na członkostwo w UE: "tempo postępu zależy od kandydata". "Nie jest to droga łatwa, ale bardzo wymagająca, która też może zająć bardzo dużo czasu.". O terminie proponowanego wejścia "kiedyś" do UE już wspominano.
"Kiedy w pierwszych dniach po rosyjskiej inwazji na Ukrainę kanclerz Niemiec Olaf Scholz stanął przed parlamentem swojego kraju i ogłosił Zeitenwende, czyli przełom epoki w niemieckiej polityce zagranicznej, w jego kraju zapanowała gorąca atmosfera. Podobnie jak obserwatorzy Niemiec na całym świecie. Scholz ogłosił, że natychmiast rozpocznie odbudowę armii, będzie zaopatrywał Ukrainę w broń i zlikwiduje zależność energetyczną od Rosji.(...) Niestety, zmiana ta nie nastąpiła. W zeszłym tygodniu w Berlinie niemieccy urzędnicy i obserwatorzy opisali mi to przemówienie jako moment w czasie, a nie zmianę kursu." - napisał Peter Rough z The Hudson Institute.
"Prezydent Rosji Władimir Putin może nie wygrał wojny, ale może wygrać pokój - zwłaszcza jeśli Scholz połączy siły z prezydentem Francji Emmanuelem Macronem, który naciska na zakończenie wojny na warunkach na tyle korzystnych dla Putina, by oszczędzić mu "upokorzenia" - napisał Rough. "Nacisk na dyplomację i zaniedbywanie twardej siły to cechy endemiczne niemieckiej polityki zagranicznej, ale w przypadku Ukrainy mamy do czynienia z dodatkową komplikacją. Od zakończenia zimnej wojny Berlin traktował Ukrainę jako zwykły element swojej polityki wobec Rosji. Kiedy były prezydent Rosji Dmitrij Miedwiediew, obecnie zastępca przewodniczącego Rady Bezpieczeństwa Rosji, powiedział w dniach poprzedzających wojnę, że Zachód ustąpi, ponieważ uważa, że "Rosja jest ważniejsza niż Ukraina", mógł z łatwością opisać Niemcy.(...)Fakt, że Berlin jest zalewany plotkami o tajnych negocjacjach z Rosją, sugeruje, że Niemcy wolą rozczarować Ukrainę niż upokorzyć Rosję - cokolwiek miałoby to znaczyć. Na przykład, jeśli Putin zaproponuje zniesienie blokady Odessy w zamian za złagodzenie sankcji lub wstrzymanie działań wojennych w uznaniu nowej linii kontaktu, głosy za porozumieniem będą tylko rosły. " - zauważył ekspert.
"We Francji 18% społeczeństwa uważa, że główną odpowiedzialność za wybuch wojny ponoszą USA, UE lub sama Ukraina. Odsetek ten wzrasta do 20% w Niemczech i nawet 27% (najwyższy wynik w UE) we Włoszech, gdzie z kolei tylko 56% (najniższy wynik w UE) uważa, że to Rosja jest głównie odpowiedzialna za konflikt. A mówimy tu o wojnie, która rozpoczęła się od inwazji Rosji na Ukrainę, bez żadnej innej widocznej przyczyny." - napisał z kolei włoski publicysta Stefano Magni na łamach "Atlantico".
"Te tendencje, zwłaszcza te, które wpływają na naszą opinię publiczną, oznaczają tylko dwie rzeczy: że rosyjska dezinformacja działa bardzo dobrze i że uważamy (rosyjska propaganda czy nie) Ukraińców za wielkich utrapieńców. Jeśli wojna trwa nadal, to z powodu ich uporu, by stawiać opór, pozostać żywymi i wolnymi. Jeśli ktokolwiek spróbuje im pomóc, to właśnie oni są odpowiedzialni za kontynuację konfliktu i wszystkie kryzysy, które z niego wynikają (energetyczny, żywnościowy itd.)." - słusznie zauważa Magni.
"Krótko mówiąc, tylko kraje znajdujące się najbliżej konfliktu, takie jak Finlandia, Polska i kraje bałtyckie, są zdecydowane wspierać opór wobec rosyjskiego najeźdźcy. Podczas gdy tutaj początkowy szok już minął, rozmył się w rzekach rozmów w programach typu talk show, teoriach geopolitycznych i/lub spiskowych. Wojna znów stała się przedmiotem zainteresowania telewizji i gazet. Niewiele brakuje, by zniknął z pierwszych stron gazet. Rządy europejskie zwrócą na to uwagę, obniżą swoje wymagania i ton, będą coraz bardziej skłonne do kompromisu w dół, w przypadku negocjacji z Rosją. Zachęci ich do tego również przekonanie, że koszty sankcji będą zbyt wysokie, by obywatele/wyborcy mogli je zaakceptować, i że musimy jak najszybciej wrócić do normalności" - czy trudno o lepsze zobrazowanie tendencji w zachodnich społeczeństwach, niż te rzeczowe słowa włoskiego publicysty? Zresztą Magni dochodzi do tego samego wniosku, o którym pisałem jeszcze przed wybuchem wojny.
"Nie chodzi tylko o Donbas, ani o całą Ukrainę. Ostatecznym celem strategicznym Putina jest nie tylko Ukraina, ale także pokonanie NATO, rozbrojenie jego wschodniej flanki, tej przyjętej do Sojuszu po 1997 roku. "Pokój", którego pragnie Zachód, wcale nie będzie pokojem. Będzie to, jeśli w ogóle, przesłanka do kolejnej wojny. I będzie to kosztować o wiele więcej niż sankcje." - napisał Magni.
Nie zamierzam się tutaj dalej znęcać nad postawami głównych uczestników tej wizyty, choć nie dlatego, że jest to zasadne, ale staje się nadzwyczaj nudnym zajęciem. Wiemy, że świat bezpieczeństwa, które znamy, runął i nie wróci. Państwa odległe geograficznie i politycznie od aktualnych konfliktów, skupiły się na realizacji własnych interesów, które stoją w opozycji wobec poczucia zagrożenia państw, będących de facto państwami frontowymi. Jedynym rozsądnym działaniem państw zagrożonych jest tutaj konsolidacja bezpośrednio zainteresowanych bezpieczeństwem pod wszystkimi możliwymi względami. Ot i tyle.
Tymczasem czytam komentarze ekspertów, którzy najwyraźniej popadają z jednej skrajności w drugą, bo nakazują krytykom postaw niektórych państw NATO, "najlepiej dla was byłoby gdybyście rozwiązali NATO i UE". Jednocześnie ci sami eksperci, zapewne z ochotą potwierdzą, że jednym z głównych powodów klęski wrześniowej w 1939 roku była nadmierna ufność w działanie sojuszy. A niestety sytuacja, znów zaczyna przypominać tę, którą już widziano na tych ziemiach nie raz i nie dwa. "Wojna na Ukrainie ujawniła, jak bardzo nasza retoryka dotycząca wartości oderwała się od rzeczywistości. Niewielu wydaje się być urażonych komentarzami zachodnich "ekspertów" o tym, że Ukraina będzie musiała oddać część swojego terytorium. Łatwo jest oddać cudzą ziemię, prawda?" - napisał cytowany już przeze mnie kiedyś, amerykański ekspert Andrew Michta.
Dlatego skupmy się na poprawie własnych możliwości, w tym także powiązań międzynarodowych, a do takiego rodzaju należy Inicjatywa Trójmorza, którego szczyt właśnie trwa w Rydze. Julita Wilczek na łamach Instytutu Nowej Europy, wymienia pięć wyzwań, które stoją przed tą inicjatywą. Do nich należą: mniej mówić, więcej działać, co zdaniem autorki wynika z braku konkretnych, mierzalnych osiągnięć; zmniejszenia dominacji Polski w 3SI co ma przełożyć się na wzmocnienie pozycji mniejszych państw; rozszerzyć współpracę na inne wymiary w tym na społeczeństwa; przygotować konkretną ofertę dla Ukrainy oraz uczynić z Trójmorza obszar badawczy.
Wymienione wyzwania to nie tylko nauka dla Trójmorza, które zresztą postrzegam na razie tylko jako dość luźne połączenie polityczno-gospodarcze. Jeżeli myślimy o utrzymaniu dłuższym naszej strefy bezpieczeństwa, każde bliskie rozszerzenie współpracy musi być budowane nie tylko na gruncie porozumienia politycznego, czy gospodarczego, ale przede wszystkim na poziomie społeczeństw, które już dostrzegają, w czym tkwi wspólna siła i co za jej pomocą można osiągnąć.