Zdjęcie: Jakub Szymczuk KPRP
17-01-2023 09:30
"Nacjonalizm we Wschodniej Europie jest naturalny i nieunikniony, jako odtrutka i sposób ratunku na skrajny nacjonalizm rosyjski, który przeziera przez każdy akt polityki sowieckiej. Póki nacjonalizm rosyjski nie będzie rozwalony i zdruzgotany, najlepiej przez samych Rosjan, a jeśli ci na to się nie zdobędą - to z zewnątrz, póty na całym obszarze od Łaby do granic etnografii wielko-rosyjskiej głucha, podziemna walka o dusze i egzystencje podbitych narodów, o granice, o prawo do wyboru własnej religii, własnej formy rządów będzie dominować nad wszystkimi innymi aspektami współczesnego życia. (...) Ale nie widzę też nikogo w tym młodym pokoleniu, kto by rozważał możliwość nacisku na Rosję dla wymuszenia na niej większej wolności dla "ludów sowieckich", włączając w to niestety także narody bałtyckie, ani dla satelitów. Młode pokolenie akceptuje status quo. Nie akceptuje go, jako doktryny, jako filozofii, jako zobowiązania prawnego, ale akceptuje fakt.(...) Ta młodzież chce godzić się z faktami. Satelizacja Polski czy innych krajów jest takim faktem. Nieprzyjemnym, tak. Ale co można na to poradzić? Wojna? Pensez-vous! Naciski? Na nic się nie zdadzą. Ale byle by był pokój, jakoś się ta sprawa rozwikła. Vide Kongo, Kuba etc. Przecie świat idzie ku lepszemu!" - pisał w paryskiej "Kulturze" w 1966 roku Wacław Zbyszewski, dyplomata i publicysta, omawiając wejście młodego wówczas pokolenia do polityki zachodnioeuropejskiej.
Ten wstęp niech będzie pewną fakturą tła dla dzisiejszego komentarza. Niewątpliwie skłamałbym, gdybym powiedział, że nie ucieszyło się niejedno polskie serce, w tym i moje, tutaj na Śląsku, gdy zobaczyłem zdjęcie z owacyjnego przyjęcia polskiego prezydenta przez mieszkańców Lwowa, ale też to drugie zdjęcie znacznie ważniejsze: złożenie kwiatów przez prezydentów Polski i Ukrainy, Andrzeja Dudę i Wołodymyra Zełenskiego na Cmentarzu Orląt. Tak, dla polskiej świadomości historycznej jest to krok bardzo znaczący.Taka była historia, której nie zmienimy.
Oczywiście ważne także było podpisanie wspólnej deklaracji prezydentów na szczycie Trójkąta Lubelskiego - Polski, Ukrainy i Litwy. Jednak tutaj czas na chwilę się zatrzymać. Pierwsza kwestia to powołanie się na tradycję I Rzeczpospolitej - to ważny krok odwołania się do fundamentów, które istnieją od wieków, a o których wspominam tutaj od początku. To, że są to tylko słowa, nie powinno nas mylić. Bez fundamentów nie można przecież budować niczego nowego. Czytając dalej treść deklaracji, w mojej ocenie, to nie tyle punkty o wsparciu Ukrainy tak w obecnej wojnie, jak i w powojennej odbudowie, a także wsparciu aspiracji europejskich, ale za najbardziej istotne części dokumentu należy uznać punkty o włączeniu Ukrainy jako Partnera uczestniczącego Inicjatywy Trójmorza (3SI), a także przeprowadzeniu trójstronnych konsultacji w sprawie międzynarodowych gwarancji bezpieczeństwa dla Ukrainy przed uzyskaniem członkostwa w NATO.
O obecności Ukrainy w Trójmorzu mowa była już od dawna i jest to temat, który wciąż należy rozwijać w interesie wszystkich jego członków. Niestety, co należy zauważyć, Inicjatywa Trójmorza nadal traktowana jest jako swego rodzaju ciekawostka geopolityczna z pewnym dodatkowym bagażem medialnym sponsorowania przez USA. Takie wrażenie można zmienić, choćby poprzez bardziej aktywne działania na polu nie tylko wielkiej polityki. Rośnie też jednak poczucie, że dla obecnie niewidocznej współpracy państw w ramach 3SI, pewnym obciążeniem są aktualne problemy wewnętrzne UE, do której należą wszystkie państwa członkowskie. Bez zmian w tych kwestiach, 3SI podzieli los innych formatów międzynarodowych, które istnieją tylko od czasu do czasu w postaci relacji medialnych z de facto nieistotnych spotkań polityków.
Osobną kwestią są gwarancje bezpieczeństwa dla Ukrainy, o które to zabiegał Kijów jeszcze przed wybuchem pełnoskalowej wojny. W minionym tygodniu na ten temat swój artykuł na łamach "New York Timesa" napisał Steven Erlanger. "Wiele zależy od wahań samego Zachodu, który chce chronić Ukrainę, ale pokazał, że nie chce o nią walczyć i że nie chce bezpośredniej konfrontacji wojskowej z Rosją. Zamiast tego starał się obrać kurs pomiędzy odstraszaniem Rosji, ale nie prowokowaniem jej. Za rogiem będzie "wiele zagrożeń dla europejskiej i transatlantyckiej jedności", powiedziała Nathalie Tocci, dyrektor Instytutu Spraw Międzynarodowych w Rzymie. Jeśli Ukraina zdoła odzyskać nawet terytorium utracone od czasu inwazji Rosji w zeszłym roku, powiedziała, wtedy w Europie i Waszyngtonie pojawią się głosy mówiące: "Spójrzcie na bieżące koszty, cywilne i wojskowe - hej, czas na kompromis." Ale Ukraina będzie chciała w zamian solidnych zobowiązań bezpieczeństwa, powiedziała, a to może podzielić Zachód - z krajami Europy Środkowej i Wschodniej domagającymi się członkostwa w NATO dla Ukrainy, a zachodnioeuropejskimi sojusznikami, które będą tego odmawiać." - napisał Erlanger.
Według publicysty, aktualne działania zachodu są jednak wciąż motywowane obawami przed wprowadzeniem chaosu w uzbrojoną w broń atomową Rosję, a co byłoby wynikiem upadku władzy Putina. Natomiast sama Ukraina żąda czegoś więcej niż Memorandum Budapesztańskie, które okazało się tylko kartką papieru. ""Ironia polega na tym, że brak członkostwa w NATO wymagałby od Zachodu więcej niż członkostwo, i to na dłużej" - powiedział Thomas Kleine-Brockhoff. Inni sugerują, by poszczególni sojusznicy, w tym Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Francja, Niemcy i Polska, wysłali na powojenną Ukrainę swoje własne oddziały, tak jak NATO wysłało wielonarodowe brygady do państw członkowskich NATO graniczących z Rosją. Jednak obecność znaczących oddziałów w kraju niebędącym członkiem NATO byłaby postrzegana w Moskwie jako kolejna prowokacja i dowód na to, że NATO próbuje oderwać Ukrainę od sfery rosyjskiej." - zauważa dziennikarz NYT. Konkluzja artykułu nie jest optymistyczna: z jednej strony całkowitą gwarancją bezpieczeństwa dla Ukrainy jest jedynie członkostwo w NATO, jednak obarczone jest to wielkim ryzykiem dla samego NATO.
Jednak jednym z kluczy do zwycięstwa Ukrainy jest odzyskanie Krymu, na co z kolei wskazuje prof. Rory Finnin z Uniwersytetu w Cambridge. "Na Zachodzie istniała tendencja do odwracania wzroku od rosyjskiej okupacji Krymu i wzruszania ramionami. Ale gdy siły ukraińskie prowadzą teraz zdecydowaną kontrofensywę i uderzają w cele wojskowe na Krymie, dziś wydaje się, że ta obojętność jest znikoma. Niektórzy publicyści wzywają Kijów do wycofania się i wykorzystania Krymu jako karty przetargowej w przyszłym porozumieniu z Rosją. Mediatorzy amatorzy, tacy jak Elon Musk, swobodnie rozważają oddanie półwyspu Putinowi i zakończenie sprawy." - napisał prof. Finnin.
"Operacja aneksyjna Putina z 2014 roku zakończyła się odłączeniem Krymu od przepływów zasobów z Ukrainy, w tym Kanału Północnokrymskiego, który wciąż dostarczał 85 procent słodkiej wody na półwysep. Jego gigantyczny most próżności, rozciągający się 12 mil przez Cieśninę Kerczeńską od wschodniego skraju Krymu do kontynentalnej Rosji, został ukończony w 2018 roku, ale nie mógł przyczynić się do zrekompensowania tych strat. Dlatego w lutym 2022 roku - już pierwszego dnia inwazji na pełną skalę - siły Putina wykorzystały Krym jako platformę startową, aby przedrzeć się do ukraińskiego obwodu chersońskiego i przejąć kontrolę nad tym krytycznym źródłem wody i zasobów. Posunięcie to było wyrazem uznania rzeczywistości: Krym musi być połączony z lądem ukraińskim, aby dobrze się rozwijać, a nawet przetrwać. Pozycja Rosji na Krymie jest więc niepewna. Każde proponowane porozumienie pokojowe, które kodyfikuje jej okupację w zamian za zaprzestanie działań wojennych, byłoby tykającą bombą zegarową. Prawda jest taka, że Ukraina nigdy nie będzie stabilna i cieszyła się pokojem z okupowanym przez Rosję Krymem, a okupowany przez Rosję Krym nigdy nie będzie bezpieczny pod względem zasobów bez Ukrainy." - czytamy w artykule.
Sama Ukraina także zadaje pytania o to co dalej. Szef Kancelarii Prezydenta Ukrainy, Andrij Jermak w wywiadzie dla "Le Monde" oprócz porównania obecnej bitwy o Bachmut i Soledar do bitwy pod Verdun, tylko prowadzonej w XXI wieku stwierdził, że część sankcji zachodnich nałożonych na Rosję nie działa, choć same sankcje należy nadal rozszerzać. "Musimy też iść dalej. Dlatego wzywam do zorganizowania szczytu, międzynarodowej konferencji w sprawie sankcji wobec Rosji, dokonania oceny i analizy wyników oraz zrobienia planów na przyszłość. Na przykład uważacie, że to normalne, że Rosjanki, które pozostają w Unii Europejskiej dzwonią do swoich mężów, i namawiają ich do gwałcenia i zabijania Ukraińców? Czy naprawdę chcecie, żeby ci Rosjanie byli we Francji i studiowali na Sorbonie? Akceptujecie nawet Rosjan, którzy publicznie mówią, że Francja jest ich wrogiem. Nie rozumiem tego." - mówił Jermak.
Sama Rosja nie zwalnia w utrwalaniu wizji propagandowej znaczenia tej wojny. Niezaprzeczalnym motorem napędowym tej polityki jest rozbudzona przez Putina nostalgia za ZSRR. Tutaj warto przypomnieć, że według badań Centrum Lewady z 2018 roku, nostalgia za ZSRR w Rosji osiągnęła najwyższy poziom od 10 lat. Natomiast w grudniu 2021 r., w przeddzień inwazji Rosji na Ukrainę, 63 procent żałowało rozpadu ZSRR. Najwięcej Rosjan tęskniących za ZSRR jest wśród osób powyżej 55 roku życia – 84 procent. Jednak nawet wśród młodych Rosjan w wieku od 18 do 24 lat co czwarta osoba żałuje rozpadu ZSRR. A jednocześnie niemal połowa Rosjan obawia się powrotu represji z czasów stalinowskich.
"Wydaje mi się, że poziom nostalgii i tak spadnie, bo zmniejszy się liczba osób, które bezpośrednio pamiętają tamte czasy. Ale znowu należy zrozumieć, że ten związek nie jest bezpośredni: nawet ci, którzy nie pamiętają ZSRR, odczuwają nostalgię za ZSRR. Oznacza to, że nawet w przypadku przegranej wojny propaganda nadal będzie mogła, choć w mniejszym stopniu, wykorzystywać odniesienia do ZSRR jako narrację legitymizującą. Jeśli Rosja będzie musiała wycofać swoje wojska, a Putin pozostanie u władzy, jasne jest, że Kreml wykorzysta porażkę do rewanżyzmu, by nasilić nienawiść. Jeśli system polityczny się nie zawali, władze powiążą tę porażkę również z motywem nostalgii za ZSRR." - powiedział Maksim Aliukow, socjolog z Instytutu Studiów Rosyjskich w King's College w Londynie. Warto te słowa powiązać z oceną dotyczącą Rosji, a wyrażoną przez estońskiego generała Martina Herema, o której pisałem w minionym tygodniu.
Nostalgia za czasami sowieckimi nie oznacza niezadowolenia z rządów Putina. "Obawiam się, że opinia publiczna nie czuje się szczególnie niezadowolona z rządu. Ludzie mogą być niezadowoleni z cen, zarobków, trudności w znalezieniu pracy, niedostatecznie rozwiniętej infrastruktury – innymi słowy mogą mieć skargi o charakterze ekonomicznym. Nie warto jednak spodziewać się poważnych niepokojów społecznych o charakterze politycznym, ponieważ od końca lat 80. w ludziach utarło się przekonanie, że wolność to okazja, by dobrze zjeść, spędzić miłe wakacje i kupić żonie futra." - ocenił Rodion Belkowicz dyrektor Centrum Studiów Republikańskich.
I teraz wracając na podwórko naszej wspólnej przestrzeni. Obraz nadziei na sprawiedliwy pokój będzie różnił się, wraz z odległością od Kijowa. Oczekiwania Ukraińców oceniamy z punktu widzenia Warszawy, osobno z Wilna, a jeszcze inaczej dokonuje się analiz w Berlinie. A w Niemczech, przytaczając tylko jeden przykład z ostatnich dni, już ustawia się bloki startowe do nowego wyścigu o interesy z Rosją "po wojnie". Prekursorem jest tu premier Saksonii Michael Kretschmer z CDU, który opowiedział się za naprawą gazociągu Nord Stream 1. A to już szerszego komentarza nie wymaga.
Rozsądnie oceniając ubiegłotygodniowe wydarzenia ze Lwowa, musimy oddzielić warstwę emocjonalną, która ma rzeczywiście duże znaczenie, od warstwy znaczenia politycznego. A mamy do czynienia tutaj li tylko, albo aż - to pokaże czas - z deklaracją prezydentów, a nie umową międzypaństwową, czytamy dokument, który jest przejawem pewnych tendencji dla utrzymania naszej przestrzeni wolności. Jednak jeśli nie pójdą za nią realne porozumienia międzyrządowe i dalsze poważne działania we wspólnych kierunkach, będziemy mieli do czynienia tylko z pewnym historycznym gestem.
Dlatego, pisząc to z miejsca odległego o kilometr od Trójkąta Trzech Cesarzy i z tej perspektywy, oceniam szczyt we Lwowie jako pewien zaczyn idei głębszej, niż to ma miejsce obecnie, współpracy, za którą przemawia nie tylko każdy dzień trwającej wojny na Ukrainie. Jednocześnie dostrzegam także znaczenie potężnych sił, z którymi ta idea musi się zmierzyć, bo powiedzmy sobie szczerze, że, między innymi, ani Berlin, ani tzw. Bruksela, o Moskwie już nie wspominając, nie dopuści do pojawienia się jakiegokolwiek samodzielnego wektora siły w tej części Europy. Do realizacji takich idei, w dzisiejszym sztormowym środowisku geopolitycznym potrzeba śmiałości, ale także rozwagi, o napoleońskim szczęściu nie wspominając.
Komentarz ten zakończę słowami ukraińskiej starszej porucznik Hrystyny "Kudriawy" z 4 Brygady Szybkiego Reagowania Gwardii Narodowej Ukrainy, które niech posłużą za pewne memento. ""Przygotujcie się do walki, ci którzy jeszcze w niej nie uczestniczycie. Nie mówię tu o wolontariacie, darowiznach czy innym wsparciu. Mówię o wojnie na polu bitwy. Bo żaden wolontariat czy darowizna nie jest równoważny z ryzykiem utraty życia minuta po minucie. A może ty? Jeśli to nie jest twoja walka, to nie jest twój kraj"."