Zdjęcie: Pixabay
22-11-2024 11:38
Łukaszenka zagroził „całkowitym odcięciem" internetu, jeśli powtórzą się protesty podobne do tych, po sfałszowanych wyborach w 2020 roku. Oznajmił to na Państwowym Uniwersytecie Lingwistycznym w Mińsku. Przyznał też, że odcięcia sieci "prawie zawsze” następowały za jego zgodą.
Według niego protesty były koordynowane przez internet, dlatego postanowił „uspokoić” je za pomocą karabinu. „Nikt tam nikogo nie łamał ani nie bił, nie było potrzeby tego robić. Białorusini to nie tacy ludzie. Wiedziałem, skąd to wszystko pochodzi - z internetu, przede wszystkim z Polski: trasy, gdzie i jak iść… Wiedziałem, do czego to może doprowadzić. Moglibyśmy mieć wojnę gorszą niż na Ukrainie, bardziej brutalną” - mówił Łukaszenka.
Przypomnijmy, że w 2020 roku internet na Białorusi praktycznie nie działał przez trzy dni (9–11 sierpnia). Łukaszenka twierdził, że blokowano go z zagranicy, by wywołać niezadowolenie społeczne. Później internet wyłączano podczas niedzielnych protestów. Operatorzy przyznawali, że robiły to na polecenie władz.
Tymczasem białoruskie Ministerstwo Informacji zamieściło na swojej stronie internetowej „wykaz drukowanych publikacji zawierających komunikaty informacyjne i (lub) materiały, których rozpowszechnianie mogłoby zaszkodzić interesom narodowym Republiki Białorusi”. Na liście 35 książek znajdują się m.in. Zarys historii Białorusi (1795–2002), Dni naszego życia autorstwa Nikity Franko, 120 dni Sodomy, markiza de Sade, serie książek japońskich autorów Sui Ishida, Paru Itagaki, Gege Akutami. Ministerstwo poinformowało, że w przypadku rozpowszechniania publikacji drukowanych znajdujących się na liście, resort cofnie ważność zaświadczeń o rejestracji państwowej jako dystrybutora publikacji drukowanych.